Dziadek, Dostojewski i Amerykański trawnik

Zamiast czytać Dostojewskiego powieści z naturalnym zaciekawieniem to ja pochłaniałam jego opowieści  tak od razu do końca, aż  do wschodu słońca. Rozpaczałam z powodu zaginionego świata i miałam nadzieję, że być może uda mi się jakoś w ten miniony świat przenieść. Rosja była miejscem, gdzie kawalerzyści pili wódkę na wysokich półkach nie tracąc równowagi!  Wow, oni wiedzieli jak w 1800 roku bawić się. Ja natomiast wylądowałam w swoim życiu na przedmieściach Ameryki – w kraju w którym nie istniało coś takiego jak gra słów, skradzione spojrzenia czy podwójne znaczenie zjawiska. Zamieszkałam w świecie jasnych definicji, zasad i wszelkiego rodzaju znaków zakazu i nakazu. Trudno mi było pogodzić się z faktem, ze urodziłam się za późno, w czasie w którym ludzie już nie umierali za poezję.  Komunizm wykorzenił takie brawurowe życie. Wiedziałam, że ci ludzie z powieści Dostojewskiego, wygineli w jakimś gułagu , a wraz z nimi ich maniery i spontaniczność za bolszewickich czasów. Jego słowa mówiły o nich i o tym  miejscu, którego  już nie było. W jego książkach szukałam zaginionego krajobrazu. Będąc nastolatką Dostojewski dostarczył mi portal, przez niego mogłam zajrzeć przez zamkniętą zasłonę i usiąść w pociągu obok dobrze ubranego nieznajomego. Wszystko było takie złe, ciemne i efektowne. Moje życie zbladło w porównaniu z tamtym czasem.

Dorastałam na bardzo typowym amerykańskim przedmieściu. Na podwórku były domy, zielona trawa i drzewa. Nie pamiętam żebym kiedykolwiek korzystała z przedniej łąki lub z tylnego ogrodu. Moi rodzice organizowali wiele imprez w naszym domu, więc nie znaczy to, że nasze ogrodowe patio nie było używane. Ale dla mnie było tam za cicho, i chociaż drzewa kołysały się nad moim oknem ja nie czułam tam pulsu życia. Ta ulica i te domy były dla mnie puste i głuche. Brakowało mi tam czynnika ludzkiego. Na naszej ulicy nikt tak naprawdę się nie znał. Nic tych domów nie łączyło poza bezgranicznymi trawnikami, które rozlewały się z domu jednego sąsiada do domu następnego sąsiada. Nie było tam żadnej społecznośći. Był tam zlepek przypadkowych ludzi, którzy zdecydowali się żyć na tej wlasnie ulicy, nie mając żadnej potrzeby socjalizowania się z innymi. No i tam właśnie wylądowaliśmy my, nasza rodzina.

Pamiętam że ciągle byliśmy karani jakimiś grzywnami. Raz za próbę uprawy winorośli innym razem za to że chcieliśmy chodować własne pomidory albo za to że nie używaliśmy środków owadobójczych typu “roundup” i na naszej łące rosły cudowne mlecze. Mój tata zabraniał nam rozpylać trucizne na naszym trawniku. Kiedyś spojrzał na mnie, wykrzywił wargi w mały dziób i powiedział “Czy ty wiesz, że wszystko, co tam włożysz, skończy się w naszej wodzie pitnej”. Pamiętam mój wstyd kiedy wysiadałam z autobusu i mijałam nieskazitelne trawniki po mojej lewej i prawej stronie a z daleka rzucały się w oczy jasne żółte plamy naszych mleczy otaczających nasz dom. Nie musiałam go szukać, mogłam po prostu spojrzeć na trawę, aby znaleźć drogę do domu. Mój tata nie ustępował, nie rozumiał o co chodzi w tym calym zamieszaniu. Mowil: są to po prostu ładne, żółte kwiaty i niby  dlaczego wszyscy są tak nieugięci w ich niszczeniu. Postawa taka w tym czasie była równa “świętokradztwu”.  Ameryka była w trakcie pełnego wyniszczania mniszka lekarskiego. 

Pamiętam, że pewnego razu samochód policyjny podjechał pod nasz dom. Policjanci wyszli z samochodu i wyjaśnili nam, że nie mieszkamy na terenie rolnym i że nasi sąsiedzi czują się nieswojo z powodu naszej uprawy na przednim trawniku. Mój tata w tamtych czasach przerobił nasz dom na stacje radiową i prowadził program radiowy, nikt u nas nie zajmował sie produkcją owoców czy warzyw. Policjant wskazał na nasze rzędy winorośli i powiedział  „widzisz, to jest uprawa, której nie można tutaj uprawiać”. Mój tata tłumaczył że te piękne zwisające winogrona służą ku ozdobie, i że my przeciez nie rozlewamy wina ani nie robimy dżemu z winogron w naszej piwnicy. Spojrzał na policjanta, którego ramiona były zgarbione „widzisz”, wskazał na ziemię, większość z nich spada. „Po prostu podoba nam się to, trochę jak we Włoszech”, zakończył uśmiechem. Tak, kontynuował policjant, ale twoi sąsiedzi myślą, że jesteś rolnikiem, a to nie są Włochy. Są tu pewne kody, których wszyscy muszą przestrzegać i wy też. Mój tata skinął głową na znak, że zrozumiał. Policjanci wycofali się do swojego pojazdu a my jakoś nigdy nie zrezygnowaliśmy z tych krzaków winogronowych.  Grzywny w białych kopertach wciąż przychodziły do naszego domu a my kontynuowaliśmy nasza “hodowlę”. Winogrona zostały i kto wie czy ich nie ma tam do dziś.

Mój dziadek tez posadził winogrona, więc winogrona zagłębiły się głęboko w naszą psychikę. Wyrwanie ich korzeni oznaczałoby coś takiego jak wyrwanie dziadka z ziemi. Mój tata mógł być w sprzeczności z własnym ojcem, mieli różne punkty widzenia na różne problemy. Ale mają coś wspólnego. Mój dziadek zajmował się prawie wszystkim. Na działce posadził wiele różnych drzew i krzewów. Był tam agrest, i jabłka i czereśnie, i brzoskwinie . Jak trzeba było to nawet zbudował coś w rodzaju szklarni, by pomidorki mogły wcześnie dojrzewać.

Kiedy byłam mała, dziadek zabral mnie za rękę i oprowadzał po ogrodzie. Podchodzil do roślin i kazał mi oddychać ich aromatem. Potem patrzył na moją twarz, szukając czegoś w rodzaju afirmacji.  Czułam ich zapach, zapach tych wszystkich roślin ale milickie powietrze latem jest bardzo lepkie i wilgotne, więc szybko się zmęczyłam i straciłam zainteresowanie,  chciałam wrócić do domu. A on spojrzał na mnie tymi swoimi dużymi brązowymi oczyma w taki sposób,  że natychmiast  wywołał u mnie ogromne  poczucie winy. Nie chciałam zrobic mu przykrości i pomyślałam sobie że zostanę i podleję mu rośliny. W dowód uznania jego wielkie usta utworzyły najprzyjemniejszy uśmiech i w taki to sposob on dalej kontynuował pokazując nowe pędy roslin które przebijały się przez ziemię. Jego szeroki nos wdychał wszystko co było w około. Dla niego te  pomidory to były coś takiego jak jego przyjaciele albo zaginieni krewni. Podwiązywał je z wielką miłością tak aby wszystkie były równe. Nie szczędził pochwał albo i krzyków.  W tym zielonym domu było dużo miłości.

Z tyłu ogrodu dziadek miał również ule i pszczoly. Nie lubiłam ich wtedy ponieważ często te pszczoły wpadały do domu albo do mojego małego  cementowego basenu, zbudowanego również przez mojego dziadka. Te obrazki i zapachy dzieciństwa spowodowały że bardzo lubie zapach wosku pszczelego i miodu i zawsze będzie to kojarzyć mi się z moim dziadkiem. Jeśli kiedykolwiek chcę wyczarować przeszłość, wszystko, co muszę zrobić, to przesunąć palcami po łodydze pomidora lub zapalić świecę woskową i tam jestem.

Nasz dom w Stanach był pozbawiony aromatów, nie było zielonego domu, w którym można by było się schować, ani sklepów z miodem i woskiem pszczelim.  Myślę, że wszyscy tęskniliśmy za tą przeszłością. Moj tata musiał tęsknić za tym tak bardzo, że zmotywowało go to do kultywowania własnych pszczół. Dzis wspina się na dach swojego małego hotelu, gdzie trzyma swoje ule aby odbyć własną sesję z dziadkiem, może miód jest również jego drogą powrotną do domu.

Komentarze

zostaw komentarz