15
Mar
Dziś walczymy z Koronawirusem, a nasi przodkowie walczyli z przeróżnymi chorobami na których leków nie było. Celestyn Chołodecki opisał walkę z Odrą, i jego porady na to kiedy jego syn Józef Białynia Chołodecki na nią zachorował.
To my WASZE DZIECI przytulamy Was mocno do serca i Dziękujemy że jakimś cudem uciekliście z zżyciem z tego piekła wołyńskiego. Kudranka zniknęła na zawsze, ale jej namiastkę znaleźliśmy tu na ZIEMI MILICKIEJ. Wydaje się nam, że na całym świecie nie ma tak kochającej się i szanującej Rodziny.
Zosia z Waldusiem zaprosili nas do swojego zaczarowanego królestwa a w nim Wigwamu autorstwa ww Waldka.
Zosieńka z młodzieńczą lekkością i wdziękiem wskoczyła na lawę i odświętnym głosem przywitała zebranych. Naliczyliśmy 76 osób. A ile żalu maja ci którzy o zjeździe dowiedzieli się po fakcie. Bedzie nas jeszcze więcej!
Dorotka, nasze odkrycie rodzinne, pełna werwy i entuzjazmu zaskoczyła nas swoim pomysłem. Wyszła z pomagierami przed fotografującą się grupę trzymając w ręce TRZY PORTRETY NASZYCH PRZODKÓW. I zaraz jasnym się stało z jakiej GAŁĘZI kto pochodzi. Potomkowie Mariana dostali białe przylepne karteczki, Wiktora żółte, a Wincentego czerwone.
Dorotka nie zapomniała o najważniejszym Bohaterze tego Dnia choć nieobecnym Łukaszku Chołodeckim, który w wielkim mozole i wytrwaniu stworzył prawdziwy majstersztyk : DRZEWO GENEALOGICZNE NASZEJ RODZINY, Były gromkie brawa, owacje i podziękowania składane na ręce jego rodziców Krystyny i Sławka. Mamy nadzieje, ze Łukaszek nas usłyszał!!!
Zaraz po Mszy Polowej w Intencji Pomyślności dla Rodziny Chołodeckich, udaliśmy się tłumnie do Wigwamu, gdzie na środku na rozżarzonym palenisku dopiekały się biesiadne pyszności. Co za zapachy mniam i ten dym jak w Kudrańskiej kurnej chacie.
STARSZYZNA miała swój stolik po lewej. Z jaka atencja witano Gieniuchne (92) żonę Flawiana, Irenkę (90) żonę Edmunda oraz Mamusie Edytki p.Madejowa (88).
Po długiej wiązance STO LAT dla naszych kochanych seniorek- Irenka zabrała glos…
Nastała zupełna cisza, gdyż usłyszano pełen wzruszenia i dostojeństwa glos osoby, która jak mówi się w rodzinie NAJWIĘCEJ wie na temat “Kudrańców”. Przypomniała, że 32 lata temu w 1987 roku odbył się Pierwszy Zjazd Rodziny Chołodeckich i Gniteckich. Przybyło wtedy 165 osób. Były łzy wspomnienia i trzydniowa biesiada-wspominała.
Większość z nich na zawsze odeszła, ale odchodząc pozostawili w naszych sercach to co najważniejsze: MIŁOŚĆ DO CZŁOWIEKA. Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć naszych prze szlachetnych KOBIET jak choćby: Rozalii żony Mariana, która najwięcej opowiadała Irence o Kudrance i Chołodeckich, Broni od Wiktora, Kamili od Wincentego, Jadziuni od Piotrusia, Zosi od Władeczka, Andziuni od Mietka czy Alusi Anioła od Władeczka, która tej wiosny nas opuściła…
Lista jest długa i mam prośbę byście opisali swoje babcie, mamy oraz ojców i dziadków- opiszcie ich szczerość i gościnność.
Jej…jak się wzruszyłam na samo wspomnienie…
Gwoździem programu miała wypowiedz Cieniuchny od Flawiana: ” co wy tu śpiewacie 100 lat, by się przydało co najmniej 150 bo STO jest o wiele za mało”.
Największym “Zapiewajla” został Januszek od Andziuni i Mietka i wtórujący mu bracia Jerzyk i Tadziuniu. Śpiewali tak ze cały Wigwam trząsł się w posadach. A w repertuarze:” O moi rozmarynie rozwijaj się” czy “Przybyli ulani pod okienko” ze nie wspomnę “Fajny chop z niego był ino za dugo żył”…
Najbardziej dziwił się Alexander Gosi z Toronto (8), że ma taką dużą rodzinę i że wszyscy przyszli tu by go poznać!
Dziękujemy stokrotnie wszystkim organizatorom: Zosi, Waldusiowi, Edytce, Januszkowi, Dorotce z Jurkiem!!! Bozia Wam Wynagrodzi!!!!
Miłym zaskoczeniem była tak liczna grupa młodych Chołodeckich ze swoimi pociechami. DZIĘKI WAM NASZ RÓD NIE ZAGINIE!
Kudrańcy hołubią swoich basałyków!
DO ZOBACZENIA KOCHANI!!!
Maryla Dupere z domu Chołodecka
Dziadek, Dostojewski i Amerykański trawnik
Zamiast czytać Dostojewskiego powieści z naturalnym zaciekawieniem to ja pochłaniałam jego opowieści tak od razu do końca, aż do wschodu słońca. Rozpaczałam z powodu zaginionego świata i miałam nadzieję, że być może uda mi się jakoś w ten miniony świat przenieść. Rosja była miejscem, gdzie kawalerzyści pili wódkę na wysokich półkach nie tracąc równowagi! Wow, oni wiedzieli jak w 1800 roku bawić się. Ja natomiast wylądowałam w swoim życiu na przedmieściach Ameryki – w kraju w którym nie istniało coś takiego jak gra słów, skradzione spojrzenia czy podwójne znaczenie zjawiska. Zamieszkałam w świecie jasnych definicji, zasad i wszelkiego rodzaju znaków zakazu i nakazu. Trudno mi było pogodzić się z faktem, ze urodziłam się za późno, w czasie w którym ludzie już nie umierali za poezję. Komunizm wykorzenił takie brawurowe życie. Wiedziałam, że ci ludzie z powieści Dostojewskiego, wygineli w jakimś gułagu , a wraz z nimi ich maniery i spontaniczność za bolszewickich czasów. Jego słowa mówiły o nich i o tym miejscu, którego już nie było. W jego książkach szukałam zaginionego krajobrazu. Będąc nastolatką Dostojewski dostarczył mi portal, przez niego mogłam zajrzeć przez zamkniętą zasłonę i usiąść w pociągu obok dobrze ubranego nieznajomego. Wszystko było takie złe, ciemne i efektowne. Moje życie zbladło w porównaniu z tamtym czasem.
Dorastałam na bardzo typowym amerykańskim przedmieściu. Na podwórku były domy, zielona trawa i drzewa. Nie pamiętam żebym kiedykolwiek korzystała z przedniej łąki lub z tylnego ogrodu. Moi rodzice organizowali wiele imprez w naszym domu, więc nie znaczy to, że nasze ogrodowe patio nie było używane. Ale dla mnie było tam za cicho, i chociaż drzewa kołysały się nad moim oknem ja nie czułam tam pulsu życia. Ta ulica i te domy były dla mnie puste i głuche. Brakowało mi tam czynnika ludzkiego. Na naszej ulicy nikt tak naprawdę się nie znał. Nic tych domów nie łączyło poza bezgranicznymi trawnikami, które rozlewały się z domu jednego sąsiada do domu następnego sąsiada. Nie było tam żadnej społecznośći. Był tam zlepek przypadkowych ludzi, którzy zdecydowali się żyć na tej wlasnie ulicy, nie mając żadnej potrzeby socjalizowania się z innymi. No i tam właśnie wylądowaliśmy my, nasza rodzina.
Pamiętam że ciągle byliśmy karani jakimiś grzywnami. Raz za próbę uprawy winorośli innym razem za to że chcieliśmy chodować własne pomidory albo za to że nie używaliśmy środków owadobójczych typu “roundup” i na naszej łące rosły cudowne mlecze. Mój tata zabraniał nam rozpylać trucizne na naszym trawniku. Kiedyś spojrzał na mnie, wykrzywił wargi w mały dziób i powiedział “Czy ty wiesz, że wszystko, co tam włożysz, skończy się w naszej wodzie pitnej”. Pamiętam mój wstyd kiedy wysiadałam z autobusu i mijałam nieskazitelne trawniki po mojej lewej i prawej stronie a z daleka rzucały się w oczy jasne żółte plamy naszych mleczy otaczających nasz dom. Nie musiałam go szukać, mogłam po prostu spojrzeć na trawę, aby znaleźć drogę do domu. Mój tata nie ustępował, nie rozumiał o co chodzi w tym calym zamieszaniu. Mowil: są to po prostu ładne, żółte kwiaty i niby dlaczego wszyscy są tak nieugięci w ich niszczeniu. Postawa taka w tym czasie była równa “świętokradztwu”. Ameryka była w trakcie pełnego wyniszczania mniszka lekarskiego.
Pamiętam, że pewnego razu samochód policyjny podjechał pod nasz dom. Policjanci wyszli z samochodu i wyjaśnili nam, że nie mieszkamy na terenie rolnym i że nasi sąsiedzi czują się nieswojo z powodu naszej uprawy na przednim trawniku. Mój tata w tamtych czasach przerobił nasz dom na stacje radiową i prowadził program radiowy, nikt u nas nie zajmował sie produkcją owoców czy warzyw. Policjant wskazał na nasze rzędy winorośli i powiedział „widzisz, to jest uprawa, której nie można tutaj uprawiać”. Mój tata tłumaczył że te piękne zwisające winogrona służą ku ozdobie, i że my przeciez nie rozlewamy wina ani nie robimy dżemu z winogron w naszej piwnicy. Spojrzał na policjanta, którego ramiona były zgarbione „widzisz”, wskazał na ziemię, większość z nich spada. „Po prostu podoba nam się to, trochę jak we Włoszech”, zakończył uśmiechem. Tak, kontynuował policjant, ale twoi sąsiedzi myślą, że jesteś rolnikiem, a to nie są Włochy. Są tu pewne kody, których wszyscy muszą przestrzegać i wy też. Mój tata skinął głową na znak, że zrozumiał. Policjanci wycofali się do swojego pojazdu a my jakoś nigdy nie zrezygnowaliśmy z tych krzaków winogronowych. Grzywny w białych kopertach wciąż przychodziły do naszego domu a my kontynuowaliśmy nasza “hodowlę”. Winogrona zostały i kto wie czy ich nie ma tam do dziś.
Mój dziadek tez posadził winogrona, więc winogrona zagłębiły się głęboko w naszą psychikę. Wyrwanie ich korzeni oznaczałoby coś takiego jak wyrwanie dziadka z ziemi. Mój tata mógł być w sprzeczności z własnym ojcem, mieli różne punkty widzenia na różne problemy. Ale mają coś wspólnego. Mój dziadek zajmował się prawie wszystkim. Na działce posadził wiele różnych drzew i krzewów. Był tam agrest, i jabłka i czereśnie, i brzoskwinie . Jak trzeba było to nawet zbudował coś w rodzaju szklarni, by pomidorki mogły wcześnie dojrzewać.
Kiedy byłam mała, dziadek zabral mnie za rękę i oprowadzał po ogrodzie. Podchodzil do roślin i kazał mi oddychać ich aromatem. Potem patrzył na moją twarz, szukając czegoś w rodzaju afirmacji. Czułam ich zapach, zapach tych wszystkich roślin ale milickie powietrze latem jest bardzo lepkie i wilgotne, więc szybko się zmęczyłam i straciłam zainteresowanie, chciałam wrócić do domu. A on spojrzał na mnie tymi swoimi dużymi brązowymi oczyma w taki sposób, że natychmiast wywołał u mnie ogromne poczucie winy. Nie chciałam zrobic mu przykrości i pomyślałam sobie że zostanę i podleję mu rośliny. W dowód uznania jego wielkie usta utworzyły najprzyjemniejszy uśmiech i w taki to sposob on dalej kontynuował pokazując nowe pędy roslin które przebijały się przez ziemię. Jego szeroki nos wdychał wszystko co było w około. Dla niego te pomidory to były coś takiego jak jego przyjaciele albo zaginieni krewni. Podwiązywał je z wielką miłością tak aby wszystkie były równe. Nie szczędził pochwał albo i krzyków. W tym zielonym domu było dużo miłości.
Z tyłu ogrodu dziadek miał również ule i pszczoly. Nie lubiłam ich wtedy ponieważ często te pszczoły wpadały do domu albo do mojego małego cementowego basenu, zbudowanego również przez mojego dziadka. Te obrazki i zapachy dzieciństwa spowodowały że bardzo lubie zapach wosku pszczelego i miodu i zawsze będzie to kojarzyć mi się z moim dziadkiem. Jeśli kiedykolwiek chcę wyczarować przeszłość, wszystko, co muszę zrobić, to przesunąć palcami po łodydze pomidora lub zapalić świecę woskową i tam jestem.
Nasz dom w Stanach był pozbawiony aromatów, nie było zielonego domu, w którym można by było się schować, ani sklepów z miodem i woskiem pszczelim. Myślę, że wszyscy tęskniliśmy za tą przeszłością. Moj tata musiał tęsknić za tym tak bardzo, że zmotywowało go to do kultywowania własnych pszczół. Dzis wspina się na dach swojego małego hotelu, gdzie trzyma swoje ule aby odbyć własną sesję z dziadkiem, może miód jest również jego drogą powrotną do domu.
Małgorzata Chołodecka writes about her Grandfather Edmund Chołodecki
Instead of reading Dostoyevsky as a cautionary tale, I gobbled him up, one sunrise at a time. I grieved for a lost world and hoped that maybe I could somehow get teleported there. Russia was a place where cavalier men drank Vodka while teetering off of high ledges. Wow they knew how to party in the 1800’s, I however was stuck in suburban America. Their word play, stolen glances and double meanings would never be mine to imbibe. I lived in a world of clear-cut definitions, rules and all sorts of no trespassing signs. It was hard for me to reconcile that I missed out on a time and place where people would have died for poetry. I was born too late, communism eradicated that sort of life. I knew that those people had gone with the Bolsheviks, their good manners and immense spontaneity lost in some Russian Gulag. His words spoke of them and of a place that no longer was, his books a reflection of a lost landscape. As a teenager Dostoyevsky provided me with a portal, through him I could peer through a closed curtain and sit on a train next to a well-dressed stranger. It was all so bad, dark, and glamorous. My life paled in comparison.
I grew up in a very typical American Suburb. There were homes, green grass and trees in the backyard. I don’t ever remember using our front lawn or our back yard. My parents threw a lot of parties so that is not to say that our backyard patio wasn’t used for anything, to me however it always felt very still, and lifeless no matter how many trees swayed outside my window. The street, the homes felt hollow and empty. I couldn’t have put into words back then, but what was missing was the human factor. No one on our street really knew one another, there was nothing connecting these homes other then their borderless lawns that spilled from one neighbour’s house into the next. It wasn’t a community if lack for a better word but rather a conglomeration of random people that chose to live on that street with nothing else binding them. And then there was us.
We would perpetually get hit up with fines for trying to grow grapevines, tomatoes and dandelions. My dad forbid us to spray our lawn, he looked at me crunched his lips into a little beak and said you know that anything you put in there will end up in our drinking water. I remember my walks of shame every time I got off the bus, immaculate lawns to my left, immaculate lawns to my right and those bright yellow spots in the distance my house. I didn’t need to look up I could have just looked at the grass to find my way home. My dad insisted that he didn’t understand what the fuss was about, they are just nice yellow flowers why is everyone so adamant about destroying them. But at the time this was pretty much sacrilegious. America was in midst of a full-on dandelion inoculation. If there was an agent that would had gotten rid of those resistant little buggers, they would have detonated it. And here we were these garlic smelling Poles that always spoke out of turn and cultivated these things like a crop of sorts.
I remember a police car pulling up to our house one time. The policemen stepped out all uncomfortable like and explained to us that this was not designated farm land and that our neighbours were uncomfortable with our front lawn farming operation. My dad had converted our house into a radio of sorts, but we were not farming. The Policeman pointed to our rows of grape vines, “you see this, this is a crop you can’t grow crops here.” My dad insisted that they were decorative, that we weren’t bottling wine or making grape jam in our basement. He looked at the Police man shoulders slouched “you see” he pointed at the ground most of them fall off. “We just like the look of it, kind of like a little Italy” he finished with his endearing smile. Yes, the Policeman continued but your neighbors think that you are farming, and this is not Italy its America. There are certain codes here that all our citizens must follow. My dad nodded his head that he understood. The policemen stepped back into his vehicle pulled out and that was that. The fines kept on coming in their long white envelopes, and I guess we kept on farming because the grapes stayed, who knows they might be there till this day.
My Grandfather had planted grapes and so grapes ran deep in our psyche, it would have equated to pulling Grandad out of the ground. My dad might have been at odds with his own father, maybe they didn’t see eye to eye on most things, but my Grandad planted a lot of stuff in his life time, even built a greenhouse of sorts to house it all. When I was little Grandad would take me by the hand and walk me over to his plants and tell me to breath in the aroma. Afterwards he’d look down into my face searching for something. I think he wanted an affirmation of sorts. I did smell them, all his plants but it was also very sticky and humid in there, so I probably lost interest rather quickly and wanted to get out. He’d resist my flight with one look of his big brown eyes, that knew how to tear up in a guilt inducing instant. I wouldn’t do that to him I’d stay and water the plants with him. As a token of his appreciation his big lips would burst into the most welcoming of smiles and he would continue on to show off the new shoots poking through the ground. His wide nose inhaling everything around him, he related to his tomatoes as though they were his friends or long lost relatives, it was either all accolades or cuss words if they were not up to par. There was a lot of love in that green house.
Grandad also had bee hives, out in his back yard, I never cared for the bees that much, they got stuck inside the house a lot, or ended up in my little cement pool that he had built me. Regardless whether I appreciate it or not as a child it infused me. The smell of bee’s wax and honey will forever be intertwined with my Grandad. If ever I want to conjure up the past all I have to do is run my fingers over a stem of a tomato plant or light a bee’s wax candle and there he is. Our house in the States was devoid of aromas, there was no ram shamble green house to venture into, nor stores of honey and bees wax lying around. I think we all missed it, my dad must have missed it so much that it propelled him to cultivate his own bees and he now climbs the rooftop of his little hotel to have his own session with Grandad, maybe the honey is his way back home too.
Biblioteka narodowa ostatnio z digitalizowała przemówienia Aleksandra Czołowskiego, który był profesorem i dyrektorem Muzeum Historycznego Miasta Lwowa i Muzeum Narodowego we Lwowie. Znajduje się tam właśnie jego mowa żałobna z pogrzebu Józefa Białyni Chołodeckiego z 1935 roku.
Dokumentów archiwalnych rodu Chołodeckich mamy grubo ponad 1,000. Chciałbym przedstawić te najciekawsze.
Opracowałem kronikę o Kudrance, którą opisał mój dziadek Edmund mojej Babci Irence w latach 80tych. Znalazłem ten opis parę lat temu kiedy przeszukiwałem Babci półki. Poniżej publikuję wprowadzenie.
Pierwszy przodek naszego kronikarza Edmunda, używający nazwisko „Chołodecki”, przybył na ziemię Wołyńską w XVII wieku. Jak twierdził Józef Białynia-Chołodecki:
Pochodzimy z Mazowsza z okolicy Rawy. Jeden z Białyniów przeniósł się na Wołyń, wziął w tenutę majątek od Książąt Wiśniowieckich, czy Zbarazkich i przybrał wsi Chołodec obok Kupiela, nazwisko Chołodecki. Za czasów króla Sobieskiego był Kazimierz Chołodecki temytaryuszem majątku Białynia w pow. Starykonstantynowskim bardzo poważnym obywatelem.
Spis rodzinny Chołodeckich z 1790 roku jednak twierdzi trochę inaczej, że “Z woiewództwa Sieradzkiego Powiatu ostrzeszowskiego od Lat 100 w tym Kraju zostają.” Gdyby ta wiadomość była prawdziwa to dzisiejsze gniazdo Chołodeckich, które się mieści w powiecie Milickim, jest tylko oddalone o 20km od powiatu ostrzeszowskiego, z którego na Wołyń rodzina ruszyła 400 lat temu.
Skąd pierwszy noszący nazwisko Chołodecki pochodził zostaje zagadką, ale za to wiemy, że między 1827 i 1833 roku przybył z pięknie położonej wioski o nazwie Ujście na ziemie Kudrańske szlachcic Mateusz Chołodecki raz ze swoją żoną Katarzyną Starzycką. Szlachcice zabrali ze sobą piątkę dzieci: córki Scholastykę, Longinę i Józefę, i synów Ferdynanda (pradziadek tutejszego opisu Edmunda Chołodeckiego) i Władysława.
Na wschód od Ludwipola przez Hubków, Marenin, Bielczaki, aż do Ujścia gdzie Słucz łączy się z Korczykiem ciągnie się piękna dolina rzeki Słuczy, a okolicy tej nadano nazwę Nadsłuczańskiej Szwajcarji. Brzegi skaliste i urwiste, są ozdobione odkrywkami skał granitowych i porośnięte malowniczymi lasami. Lasy tutejsze posiadają jedyne w kraju obszary porośnięte pięknemi dzikiemi azaljami, które niegdyś sprowadzono z południa. Obecnie rozrosły się one tak obficie, że w okresie kwitnięcia wydają silny zapach, który odurza zarówno ludzi jak i zwierzęta, powodując niekiedy wypadki śmiertelne. Niestety ta najpiękniejsza okolica Wołynia, dzięki fatalnym warunkom komunikacyjnym jest mało znaną i rzadko zwiedzaną.
Dr. Mieczysław Orłowicz, Ilustrowany
Przewodnik po Wołyniu, r. 1929
Ujście, położone 35 km na wschód od Kudranki, akurat należało do rodziny Mateusza małżonki ojca, Józefa Starzyckiego. Córka Scholastyka była ochrzczona przez księdza unickiego, ale rodzice zadbali o to żeby córka została wpisana w księgi katolickie kościoła Tuczyńskiego w 1833 roku. Mateusz i Katarzyna urodzili się w niepodległej Polsce, a w momencie osiedlenia się na ziemiach Kudrańskich żyli już pod carskim prawem. Nie wiemy, czemu przenieśli się na te bagniste ziemie pokryte lasami. Jak przeczytamy w opisie Edmunda Chołodeckiego, Kudranka była wioską daleką od cywilizacji, i zdecydowanie nie była zaściankiem szlacheckim. Chołodeccy nie nabyli większej ilości ziemi ani nie mieli pokaźnego domu w nowym otoczeniu, to było miejsce na ukrycie się, a nie docelowe. Również wiemy, że przed przesiedleniem oboje byli szlachtą jak metryka urodzenia ich córki Longiny w 1827 roku ukazuje. Jednak tylko sześć lat później ich stan już nie zostaje wymieniony w odpisie córki Scholastyki w księdze Tuczyńskiej. Dzieci Mateusza i Katarzyny ewidentnie zostają ofiarami deklasacji po powstaniu listopadowym. Jak Edmund Chołodecki twierdził, stare legendy rodzinne mówiły, że dwoje braci, którzy osiedlili się na tych ziemiach zrobili to, by się skryć po uczestnictwie w powstaniu, jak szacować możemy, listopadowym. Czy mówiły o braciach Ferdynand i Władysław, czy sam Mateusz miał brata, którego do tej pory nie znamy?
Chcąc czy nie chcąc rodzina na nowej ziemi została, chociaż nie znajdziemy zgonów Mateusza i Katarzyny w metrykach Tuczyńskich mamy spisy pokazujące, że jeszcze tam żyli w 1853 roku, gdy Mateusz miał 72 lat a Katarzyna 62. Synowie Mateusza brali sobie za żony szlachcianki, Ferdynand młodą Lisiewiczówną (rodzina wylegitymowana przez rządy carskie) a Władysław, który zamieszkiwał w Tuczynie, ożenił się z Karczyńską. Marian, ojciec Edmunda, ożenił się z Rozalią Rodziewicz, córką radcy hrabiego. Marian razem z braćmi Wincentym i Wiktorem ruszyli na wojnę z Piłsudskim w 1918 roku, dotarli aż do Kijowa, a dopiero wrócili do swych rodzimych stron po „Cudzie nad Wisłą”. Marian został wójtem w Ludwipolu od 1923-1933 roku, po czym został uwięziony w zagadkowej sytuacji (Historia familijna twierdzi, że zabrał pieniądze z kas publicznych po to żeby zapłacić nauczycielom).
Marian nie dożył wybuchu drugiej wojny światowej. Harmonia między Polakami i miejscowymi Ukraińcami, o której Edmund pisze, upadła. Wiemy, że Edmund uciekł z Kudranki przed atakiem UPA, bo został o tym poinformowany przez życzliwą znajomą Ukrainkę. Tomy istnieją dokumentujące piekło, przez które Polacy w 1943 roku na Wołyniu przeszli, i dość dokładne opisy o losach mieszkańców Kudranki istnieją, ale to nie tematyka wspomnień Edmunda, więc nie będziemy nad najsmutniejszą częścią historii Chołodeckich na Wołyniu wypisywać się.
Zakończę to wprowadzenie jaśniejszą informacją, Edmundowi się wydawało, że Chołodeckich na Wołyniu nie zostało, że jego rodzina za kordonem została wywieziona na Sybir czy do Kazachstanu po Rewolucji październikowej, a reszta przesiedlona po drugiej wojnie światowej. I tak by się wydawało, że mordy wojenne, międzywojenne i przymusowe przesiedlenia powinny by zakropkować 400 letnią historię Chołodeckich na Wołyniu. A jednak tak nie jest, Chołodeckich można dalej znaleźć w Równie jak i w Żytomierzu. Wiktor, prędzej wspominany stryjek Edmunda, opowiadał mu o trzy-dniowej wyprawie, którą dokonał zimą saniami jeszcze w latach pod zaborami, do rodziny w Żytomierzu. Ucieszyłby się pewnie dowiadując się, że rodzina tam dalej jest i pamięta o swoich Polskich korzeniach.
Archiwa nam często pokazują że założenia jakie mamy, i podejrzenia, są zupełnie pomylone. Wiemy że Aleksander Chołodecki, opisany przez Józefa Bialyni-Chołodeckiego, brał udział w powstaniu w 1831 roku. Jest również podana informacja że Aleksander Chołodecki zmarł w Francji w 1846 roku, Józef Białynia-Cholodecki był święcie przekonany że to jeden i ten sam Chołodecki. Okazuje się że Aleksander Cholodecki opisany przez Józefa Białynię, chociaż mógł być po 1834 roku w Francji, to tam nie został. Znalazł się w Warszawie w 1860 roku. Wiemy bo archiwum w Warszawie udostępnił następujący akt metrykalny:
Więc co to był za Cholodecki który zmarł w Francji? Do tego jeszcze nie doszliśmy, wiemy że był z Wołynia, i jest o nim mały biogram w książce Mariana Tyrowicza pt.”Towarzystwo Demokratyczne Polskie 1832-1863 – przywódcy i kadry członkowskie” wydanej w Warszawie w 1964r. Przesłał mi tą informacje Stefan Mierowski w 2004 roku.
Kiedy zaczynałem moją podróż w przeszłość Chołodeckich jako pierwszą rzecz, którą zacząłem szukać, to legendarną w mojej rodzinie książkę o historii Chołodeckich pod tytułem “Białynia-Chołodeccy: Uczestnicy spisków, więźniowie stanu, wychodźcy z ziemi ojczystej w świetle aktów procesów politycznych i dokumentów archiwum familijnego (1831-1863)”. Pierwszy raz ujrzałem tą książkę w 2001 roku, kiedy mój kuzyn Mateusz Chołodecki zrobił jej kopie podczas studiów na Uniwersytecie Poznanskim, zanim dygitalizacja książek się tak na dobrą rzecz zaczęła. Pamiętam jaki poczułem się wtedy zazdrosny. Będąc studentem na Uniwersytecie Indiana w Bloomington, daleko od Polski, nie posiadałem takich możliwości dostępu do dzieł Chołodeckiego jak mój kuzyn w Polsce.
Podczas moich kwerend internetowych (z trudem dodam, ponieważ na Google nie było dostępne) znalazłem w końcu cyfrową wersje tego słynnego dzieła (oryginał dawno już udało mi się kupić na aukcji w Warszawie), i o dziwo kiedy zobaczyłem pierwszą stronę, na której było wprost napisane : “Original from Indiana University”. Szczenka mi prawie opadła, to ja szukałem tą książkę po całej Polsce, a kiedy byłem na studiach była dosłownie na wyciągnięcie mojej dłoni. Nie próbowałem jej szukać, ponieważ, nie przyszło mi nawet do głowy, że mogła się tam znajdować! Można tą książkę obejrzęc na stronie hathitrust.org, podaję link.
Dzięki pomocy mojego Taty, tescia Mariana i żony Adriany mój zbiór obejmuje aktualnie kilkadziesiąt dzieł Białyni-Chołodeckiego . Jednak najwięcej mi w tym poszukiwaniu niewątpliwie pomógł Krzysiek Wawer, który więcej tych broszurek i książeczek mi znalazł niż ja sam. Jak go widuje raz do roku (kiedy się udaje) to często słyszę słowa od niego “mam coś dla ciebie w domu!”, a to coś (chociaż raz było pięknym obrazem Mozi Kawa), to jest najczęściej książką właśnie mi bliskiego Białyni-Chołodeckiego.
Jedna z ważniejszych prac Józefa to “Księga pamiątkowa opracowana staraniem Komitetu Obywatelskiego w czterdziestą rocznicę powstania r. 1863/1864” , zdobyłem ją kilka lat temu na Allegro prosząc mego teścia Mariana żeby mi ją zakupił, a teraz można całą książkę zobaczyć na Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej. Również można przeczytać w Wielkopolskiej bibliotece następującą książke Józefa: “Wiązanka szczegółów z dziejów powstania styczniowego”.
Największa ilośc prac Chołodeckiego znajduje się na stronie Sląskiej Bibliotece Cyfrowej, są tam prace między innymi zajmujące się Lwowem, ze szkicami biograficzynymi Kamili Poh, Dąb-Dobczańskich, Henryk Schmitta itd.
Następnie na stronie Cyfrowej Kolekcji Biblioteki Naukowej TPN możemy przeczytać “Wyprawy na Kolbuszowę R. 1833. w świetle aktów procesu karnego przeciw pułkownikowi Józefowi Zaliwskiemu i wspólnikom“.
Na stronie Sanockiej Bibliotece Cyfrowej znajdują się dwa dzieła Chołodeckiego: “Cmentarzyska i groby naszych bohaterów z lat 1794-1864 na terenie Wschodniej Małopolski” i “Sanockie w r. 1846 : (wspomnienie w sześćdziesiątą rocznicę wypadków)”
Należy pamiętać, chociaż mówią że w internecie nic nie ginie, to nie jest prawdą. Niektóre strony tracą fundusze i zanikają, a wraz znimy te książki, więc ja teraz również kolekcjonuje te wersje cyfrowe.
24
Feb
Krystyna i Mieczysław Metlerowie opisali bardzo ciekawy artykuł który dotyczy naszą rodzinę. Krystyna Metler jest z domu Boczkowska – wnuczka Józefa Boczkowskiego i Pelagii z Chołodeckich. Kawałek artykułu przedstawiam:
Pierwsza dekada XX wieku. Polska nie istnieje na mapach Europy, chociaż ruchy społeczne i rewolucyjne (1905) zapowiadają zbliżającą sięburzę. Mocarstwa zaborcze, Rosja, Prusy i Austria, intensywnie szkoląswoje armie i wzmacniają potencjały wojenne. Polacy we wszystkich trzech zaborach są przymusowo wcielani do wojsk zaborców. Na terenach dawnej Rzeczypospolitej wciąż żywe są wspomnienia powstańlistopadowego i styczniowego, nieszczęśliwie zakończonych klęskąi ciągnącymi się przez długie lata represjami ze strony imperium rosyjskiego. Akcje wynarodowiania Polaków na zagarniętych ziemiach nie odnoszą spodziewanych rezultatów. W przeciwdziałaniu temu procesowi wielką rolę spełniają, gnębiony przez zaborców Kościół oraz bardziej światła część naszego społeczeństwa, zwłaszcza patriotyczne ziemiaństwo i wielcy twórcy narodowi (Grottger, Kraszewski, Matejko, Moniuszko, Reymont, Sienkiewicz, Wyspiański, Żeromski i inni). Jednak na przełomie XIX i XX wieku Europa nie interesuje się sprawami Polski. Wygasło pewne zainteresowanie, jakie w XIX wieku spowodowały Wiosna Ludów, Powstanie Styczniowe, Wielka Emigracja oraz Wojna Krymska. Europa litowała się raczej nad losem Greków, Serbów, Czarnogórców, Bośniaków i Albańczyków. Dopiero pierwsza dekada XX wieku wnosi znaczące ożywienie w sprawie polskich aspiracji i dążeń niepodległościowych. Powstają rozmaite koncepcje programowe, często przeciwstawne (Piłsudski – Dmowski). Tworzone są liczne, zwłaszcza w Galicji, zalążki polskich organizacji paramilitarnych (Sokół, Polskie Drużyny Szlacheckie, Drużyny Bartoszowe i wiele innych), a następnie wojskowych (związki strzeleckie) i skautowskich. Poważną rolę w walce z caratem odgrywają młodzi aktywiści z Organizacji Bojowej Polskiej Partii Socjalistycznej. W kwietniu 1906 roku Jan Tomasz Gorzechowski („Jur”) w brawurowej akcji uwalnia z Pawiaka dziesięciu działaczy PPS skazanych przez władze rosyjskie na śmierć za działalność niepodległościową. Józef Piłsudski przewiduje trafnie konflikt między zaborcami i formułuje hasło PPS: Najpierw wolna Polska, później sprawiedliwość społeczna.
W tych latach młody Józef Boczkowski syn Tomasza z zacnej, wołyńskiej linii Boczkowskich, zamieszkałych od pokoleń w powiecie rówieńskim i matki Wiktorii Grochowskiej z Majdanu Koźmińskiego, rozgląda się za swoją przyszłą małżonką. Szczegóły poznania urodziwej, wysmukłej, czarnowłosej panny Pelagii (córki Henryka i Katarzyny) z rodu Chołodeckich, herbu Białynia, osiadłego od wieków na ziemi wołyńskiej, kryją niestety tajemnice historii. Wiadomym jest, że Józef i urodzona 9 marca 1888 roku Pelagia zawarli na Wołyniu związek małżeński. Następnie rozpoczęli wspólne życie oraz wspólne gospodarowanie w majątku dwudziestoletniej panny młodej w Budkach Kudrańskich, położonych mniej więcej w połowie drogi między rzekami Horyniem na płd. zachodzie, a Słuczą na płn. wschodzie. Ich ślub miał miejsce w 1908 roku w stylowym, klasycystycznym kościele Św. Trójcy i Św. Michała Archanioła z 1796 r. w Tuczynie nad Horyniem (oddalonym o 18 kilometrów od Budek). To historyczne miasteczko było swoistym gniazdem znanych, polskich rodów Puciatów, Siemiaszków, Daniłowiczów, Lubomirskich i Walewskich, przy czym ci ostatni byli również fundatorami wspomnianego kościoła. Niebiosa błogosławią młodej parze i ich uczucie owocuje przyjściem na świat: Antoniny (1910), Franciszki Stanisławy (1912), Antoniego (1914), Marcelego (1916), Józefy (1919), Romka (1921), Adeli (1923) i Jadwigi (1926), a jeszcze później Stasia (1928). Ileż to wydarzeń nastąpiło w tym okresie na świecie i na ziemiach polskich! Przez Europę, ale i poza nią, przetoczyła się I Wojna Światowa i pochłonęła miliony istnień. Armie skonfliktowanych zaborców spustoszyły (często kilkakrotnie) rdzenne ziemie polskie. Panował głód i wybuchały epidemie. W latach 1915-1916 na Wołyniu toczyły się ciężkie walki pozycyjne. Z Rosjanami walczyli Austriacy, a wraz z nimi trzy polskie, brygady legionowe, a później również Niemcy. Zdarzały się często przypadki, że Polak nieświadomie strzelał do Polaka i dopiero okrzyk „Matko Boska! Ratuj!” identyfikował narodowość żołnierza we wrogim mundurze. Do historii przeszła m.in. słynna bitwa pod Kostiuchnówką nad Styrem, gdzie pięć tysięcy polskich legionistów odpierało przez kilka dni gwałtowne ataki kilkunastu tysięcy Rosjan podczas ofensywy Brusiłowa. Józef Boczkowski wrócił szczęśliwie do rodzinnego domu, poraniony od wybuchu pocisku i z kilkoma odłamkami. Jednak w wyniku wojny i klęski państw zaborczych oraz dzięki mądrości wielu wybitnych Polaków powstało niepodległe państwo polskie, a na Wołyń w sierpniu 1919 r. wkroczyła „Błękitna” Armia generała Józefa Hallera, witana z entuzjazmem przez ludność polską, zamieszkującą od wieków te ziemie. Już na początku swego istnienia młoda Rzeczpospolita zdołała, zbiorowym wysiłkiem swoich obywateli, wywalczyć własne granice, również na wschodzie i odeprzeć nawałę bolszewicką. W rodzinie mówiło się, że Józef był zdeklarowanym piłsudczykiem. Nie są nam znane szczegółowe warunki życia polskich rodzin na ziemi wołyńskiej, lecz z pewnością były one bardzo trudne. Ale, jak już wspomnieliśmy, w małżeństwie Józefa i Pelagii Boczkowskich bociany przynosiły dzieci obu płci bardzo regularnie. Informacje te potwierdza, w znacznej mierze, genealogia rodu Chołodeckich herbu Białynia odsłaniana, z podziwu godną pasją, przez młodszych przedstawicieli rodziny z Milicza. Rodzinne związki zostały zaprezentowane na znakomicie redagowanej stronie internetowej (www.cholodeccy.org), którą należy, przy okazji, polecić wszystkim zainteresowanym.
Reszta artykułu jest dostępna na stronie osadnicy.org, podajemy bezpośredni link: http://www.osadnicy.org/gniazdo.pdf