15

Mar

by Łukasz Radosław

Dziś walczymy z Koronawirusem, a nasi przodkowie walczyli z przeróżnymi chorobami na których leków nie było. Celestyn Chołodecki opisał walkę z Odrą, i jego porady na to kiedy jego syn Józef Białynia Chołodecki na nią zachorował.

To my WASZE DZIECI przytulamy Was mocno do serca i Dziękujemy że jakimś cudem uciekliście z zżyciem z tego piekła wołyńskiego. Kudranka zniknęła na zawsze, ale jej namiastkę znaleźliśmy tu na ZIEMI MILICKIEJ. Wydaje się nam, że na całym świecie nie ma tak kochającej się i szanującej Rodziny.

Zosia z Waldusiem zaprosili nas do swojego zaczarowanego królestwa a w nim Wigwamu autorstwa ww Waldka.

Zosieńka z młodzieńczą lekkością i wdziękiem wskoczyła na lawę i odświętnym głosem przywitała zebranych. Naliczyliśmy 76 osób. A ile żalu maja ci którzy o zjeździe dowiedzieli się po fakcie. Bedzie nas jeszcze więcej!

Dorotka, nasze odkrycie rodzinne, pełna werwy i entuzjazmu zaskoczyła nas swoim pomysłem. Wyszła z pomagierami przed fotografującą się grupę trzymając w ręce TRZY PORTRETY NASZYCH PRZODKÓW. I zaraz jasnym się stało z jakiej GAŁĘZI kto pochodzi. Potomkowie Mariana dostali białe przylepne karteczki, Wiktora żółte, a Wincentego czerwone.

Dorotka nie zapomniała o najważniejszym Bohaterze tego Dnia choć nieobecnym Łukaszku Chołodeckim, który w wielkim mozole i wytrwaniu stworzył prawdziwy majstersztyk : DRZEWO GENEALOGICZNE NASZEJ RODZINY, Były gromkie brawa, owacje i podziękowania składane na ręce jego rodziców Krystyny i Sławka.  Mamy nadzieje, ze Łukaszek nas usłyszał!!!

Zaraz po Mszy Polowej w Intencji Pomyślności dla Rodziny Chołodeckich, udaliśmy się tłumnie do Wigwamu, gdzie na środku na rozżarzonym palenisku dopiekały się biesiadne pyszności. Co za zapachy mniam i ten dym jak w Kudrańskiej kurnej chacie.

STARSZYZNA miała swój stolik po lewej. Z jaka atencja witano Gieniuchne (92) żonę Flawiana, Irenkę (90) żonę Edmunda oraz Mamusie Edytki p.Madejowa (88).

Po długiej wiązance STO LAT dla naszych kochanych seniorek- Irenka zabrała glos…

Nastała zupełna cisza, gdyż usłyszano pełen wzruszenia i dostojeństwa glos osoby, która jak mówi się w rodzinie NAJWIĘCEJ wie na temat “Kudrańców”. Przypomniała, że 32 lata temu w 1987 roku odbył się Pierwszy Zjazd Rodziny Chołodeckich i Gniteckich.  Przybyło wtedy 165 osób. Były łzy wspomnienia i trzydniowa biesiada-wspominała.

Większość z nich na zawsze odeszła, ale odchodząc pozostawili w naszych sercach to co najważniejsze: MIŁOŚĆ DO CZŁOWIEKA.  Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć naszych prze szlachetnych KOBIET jak choćby: Rozalii żony Mariana, która najwięcej opowiadała Irence o Kudrance i Chołodeckich, Broni od Wiktora, Kamili od Wincentego, Jadziuni od Piotrusia, Zosi od Władeczka, Andziuni od Mietka czy Alusi Anioła od Władeczka, która tej wiosny nas opuściła…

Lista jest długa i mam prośbę byście opisali swoje babcie, mamy oraz ojców i dziadków- opiszcie ich szczerość i gościnność.

Jej…jak się wzruszyłam na samo wspomnienie…

Gwoździem programu miała wypowiedz Cieniuchny od Flawiana: ” co wy tu śpiewacie 100 lat, by się przydało co najmniej 150 bo STO jest o wiele za mało”.

Największym “Zapiewajla” został Januszek od Andziuni i Mietka i wtórujący mu bracia Jerzyk i Tadziuniu. Śpiewali tak ze cały Wigwam trząsł się w posadach. A w repertuarze:” O moi rozmarynie rozwijaj się” czy “Przybyli ulani pod okienko” ze nie wspomnę “Fajny chop z niego był ino za dugo żył”…

Najbardziej dziwił się Alexander Gosi z Toronto (8), że ma taką dużą rodzinę i że wszyscy przyszli tu by go poznać!

Dziękujemy stokrotnie wszystkim organizatorom: Zosi, Waldusiowi, Edytce, Januszkowi, Dorotce z Jurkiem!!! Bozia Wam Wynagrodzi!!!!

Miłym zaskoczeniem była tak liczna grupa młodych Chołodeckich ze swoimi pociechami. DZIĘKI WAM NASZ RÓD NIE ZAGINIE!

Kudrańcy hołubią swoich basałyków!

DO ZOBACZENIA KOCHANI!!!

Maryla Dupere z domu Chołodecka

Dziadek, Dostojewski i Amerykański trawnik

Zamiast czytać Dostojewskiego powieści z naturalnym zaciekawieniem to ja pochłaniałam jego opowieści  tak od razu do końca, aż  do wschodu słońca. Rozpaczałam z powodu zaginionego świata i miałam nadzieję, że być może uda mi się jakoś w ten miniony świat przenieść. Rosja była miejscem, gdzie kawalerzyści pili wódkę na wysokich półkach nie tracąc równowagi!  Wow, oni wiedzieli jak w 1800 roku bawić się. Ja natomiast wylądowałam w swoim życiu na przedmieściach Ameryki – w kraju w którym nie istniało coś takiego jak gra słów, skradzione spojrzenia czy podwójne znaczenie zjawiska. Zamieszkałam w świecie jasnych definicji, zasad i wszelkiego rodzaju znaków zakazu i nakazu. Trudno mi było pogodzić się z faktem, ze urodziłam się za późno, w czasie w którym ludzie już nie umierali za poezję.  Komunizm wykorzenił takie brawurowe życie. Wiedziałam, że ci ludzie z powieści Dostojewskiego, wygineli w jakimś gułagu , a wraz z nimi ich maniery i spontaniczność za bolszewickich czasów. Jego słowa mówiły o nich i o tym  miejscu, którego  już nie było. W jego książkach szukałam zaginionego krajobrazu. Będąc nastolatką Dostojewski dostarczył mi portal, przez niego mogłam zajrzeć przez zamkniętą zasłonę i usiąść w pociągu obok dobrze ubranego nieznajomego. Wszystko było takie złe, ciemne i efektowne. Moje życie zbladło w porównaniu z tamtym czasem.

Dorastałam na bardzo typowym amerykańskim przedmieściu. Na podwórku były domy, zielona trawa i drzewa. Nie pamiętam żebym kiedykolwiek korzystała z przedniej łąki lub z tylnego ogrodu. Moi rodzice organizowali wiele imprez w naszym domu, więc nie znaczy to, że nasze ogrodowe patio nie było używane. Ale dla mnie było tam za cicho, i chociaż drzewa kołysały się nad moim oknem ja nie czułam tam pulsu życia. Ta ulica i te domy były dla mnie puste i głuche. Brakowało mi tam czynnika ludzkiego. Na naszej ulicy nikt tak naprawdę się nie znał. Nic tych domów nie łączyło poza bezgranicznymi trawnikami, które rozlewały się z domu jednego sąsiada do domu następnego sąsiada. Nie było tam żadnej społecznośći. Był tam zlepek przypadkowych ludzi, którzy zdecydowali się żyć na tej wlasnie ulicy, nie mając żadnej potrzeby socjalizowania się z innymi. No i tam właśnie wylądowaliśmy my, nasza rodzina.

Pamiętam że ciągle byliśmy karani jakimiś grzywnami. Raz za próbę uprawy winorośli innym razem za to że chcieliśmy chodować własne pomidory albo za to że nie używaliśmy środków owadobójczych typu “roundup” i na naszej łące rosły cudowne mlecze. Mój tata zabraniał nam rozpylać trucizne na naszym trawniku. Kiedyś spojrzał na mnie, wykrzywił wargi w mały dziób i powiedział “Czy ty wiesz, że wszystko, co tam włożysz, skończy się w naszej wodzie pitnej”. Pamiętam mój wstyd kiedy wysiadałam z autobusu i mijałam nieskazitelne trawniki po mojej lewej i prawej stronie a z daleka rzucały się w oczy jasne żółte plamy naszych mleczy otaczających nasz dom. Nie musiałam go szukać, mogłam po prostu spojrzeć na trawę, aby znaleźć drogę do domu. Mój tata nie ustępował, nie rozumiał o co chodzi w tym calym zamieszaniu. Mowil: są to po prostu ładne, żółte kwiaty i niby  dlaczego wszyscy są tak nieugięci w ich niszczeniu. Postawa taka w tym czasie była równa “świętokradztwu”.  Ameryka była w trakcie pełnego wyniszczania mniszka lekarskiego. 

Pamiętam, że pewnego razu samochód policyjny podjechał pod nasz dom. Policjanci wyszli z samochodu i wyjaśnili nam, że nie mieszkamy na terenie rolnym i że nasi sąsiedzi czują się nieswojo z powodu naszej uprawy na przednim trawniku. Mój tata w tamtych czasach przerobił nasz dom na stacje radiową i prowadził program radiowy, nikt u nas nie zajmował sie produkcją owoców czy warzyw. Policjant wskazał na nasze rzędy winorośli i powiedział  „widzisz, to jest uprawa, której nie można tutaj uprawiać”. Mój tata tłumaczył że te piękne zwisające winogrona służą ku ozdobie, i że my przeciez nie rozlewamy wina ani nie robimy dżemu z winogron w naszej piwnicy. Spojrzał na policjanta, którego ramiona były zgarbione „widzisz”, wskazał na ziemię, większość z nich spada. „Po prostu podoba nam się to, trochę jak we Włoszech”, zakończył uśmiechem. Tak, kontynuował policjant, ale twoi sąsiedzi myślą, że jesteś rolnikiem, a to nie są Włochy. Są tu pewne kody, których wszyscy muszą przestrzegać i wy też. Mój tata skinął głową na znak, że zrozumiał. Policjanci wycofali się do swojego pojazdu a my jakoś nigdy nie zrezygnowaliśmy z tych krzaków winogronowych.  Grzywny w białych kopertach wciąż przychodziły do naszego domu a my kontynuowaliśmy nasza “hodowlę”. Winogrona zostały i kto wie czy ich nie ma tam do dziś.

Mój dziadek tez posadził winogrona, więc winogrona zagłębiły się głęboko w naszą psychikę. Wyrwanie ich korzeni oznaczałoby coś takiego jak wyrwanie dziadka z ziemi. Mój tata mógł być w sprzeczności z własnym ojcem, mieli różne punkty widzenia na różne problemy. Ale mają coś wspólnego. Mój dziadek zajmował się prawie wszystkim. Na działce posadził wiele różnych drzew i krzewów. Był tam agrest, i jabłka i czereśnie, i brzoskwinie . Jak trzeba było to nawet zbudował coś w rodzaju szklarni, by pomidorki mogły wcześnie dojrzewać.

Kiedy byłam mała, dziadek zabral mnie za rękę i oprowadzał po ogrodzie. Podchodzil do roślin i kazał mi oddychać ich aromatem. Potem patrzył na moją twarz, szukając czegoś w rodzaju afirmacji.  Czułam ich zapach, zapach tych wszystkich roślin ale milickie powietrze latem jest bardzo lepkie i wilgotne, więc szybko się zmęczyłam i straciłam zainteresowanie,  chciałam wrócić do domu. A on spojrzał na mnie tymi swoimi dużymi brązowymi oczyma w taki sposób,  że natychmiast  wywołał u mnie ogromne  poczucie winy. Nie chciałam zrobic mu przykrości i pomyślałam sobie że zostanę i podleję mu rośliny. W dowód uznania jego wielkie usta utworzyły najprzyjemniejszy uśmiech i w taki to sposob on dalej kontynuował pokazując nowe pędy roslin które przebijały się przez ziemię. Jego szeroki nos wdychał wszystko co było w około. Dla niego te  pomidory to były coś takiego jak jego przyjaciele albo zaginieni krewni. Podwiązywał je z wielką miłością tak aby wszystkie były równe. Nie szczędził pochwał albo i krzyków.  W tym zielonym domu było dużo miłości.

Z tyłu ogrodu dziadek miał również ule i pszczoly. Nie lubiłam ich wtedy ponieważ często te pszczoły wpadały do domu albo do mojego małego  cementowego basenu, zbudowanego również przez mojego dziadka. Te obrazki i zapachy dzieciństwa spowodowały że bardzo lubie zapach wosku pszczelego i miodu i zawsze będzie to kojarzyć mi się z moim dziadkiem. Jeśli kiedykolwiek chcę wyczarować przeszłość, wszystko, co muszę zrobić, to przesunąć palcami po łodydze pomidora lub zapalić świecę woskową i tam jestem.

Nasz dom w Stanach był pozbawiony aromatów, nie było zielonego domu, w którym można by było się schować, ani sklepów z miodem i woskiem pszczelim.  Myślę, że wszyscy tęskniliśmy za tą przeszłością. Moj tata musiał tęsknić za tym tak bardzo, że zmotywowało go to do kultywowania własnych pszczół. Dzis wspina się na dach swojego małego hotelu, gdzie trzyma swoje ule aby odbyć własną sesję z dziadkiem, może miód jest również jego drogą powrotną do domu.

27

Mar

by Łukasz Radosław

Małgorzata Chołodecka writes about her Grandfather Edmund Chołodecki

Instead of reading Dostoyevsky as a cautionary tale, I gobbled him up, one sunrise at a time. I grieved for a lost world and hoped that maybe I could somehow get teleported there. Russia was a place where cavalier men drank Vodka while teetering off of high ledges. Wow they knew how to party in the 1800’s, I however was stuck in suburban America. Their word play, stolen glances and double meanings would never be mine to imbibe. I lived in a world of clear-cut definitions, rules and all sorts of no trespassing signs. It was hard for me to reconcile that I missed out on a time and place where people would have died for poetry. I was born too late, communism eradicated that sort of life. I knew that those people had gone with the Bolsheviks, their good manners and immense spontaneity lost in some Russian Gulag. His words spoke of them and of a place that no longer was, his books a reflection of a lost landscape. As a teenager Dostoyevsky provided me with a portal, through him I could peer through a closed curtain and sit on a train next to a well-dressed stranger. It was all so bad, dark, and glamorous. My life paled in comparison.

I grew up in a very typical American Suburb. There were homes, green grass and trees in the backyard. I don’t ever remember using our front lawn or our back yard. My parents threw a lot of parties so that is not to say that our backyard patio wasn’t used for anything, to me however it always felt very still, and lifeless no matter how many trees swayed outside my window. The street, the homes felt hollow and empty. I couldn’t have put into words back then, but what was missing was the human factor. No one on our street really knew one another, there was nothing connecting these homes other then their borderless lawns that spilled from one neighbour’s house into the next. It wasn’t a community if lack for a better word but rather a conglomeration of random people that chose to live on that street with nothing else binding them. And then there was us.

Edmund is third from right

We would perpetually get hit up with fines for trying to grow grapevines, tomatoes and dandelions. My dad forbid us to spray our lawn, he looked at me crunched his lips into a little beak and said you know that anything you put in there will end up in our drinking water. I remember my walks of shame every time I got off the bus, immaculate lawns to my left, immaculate lawns to my right and those bright yellow spots in the distance my house. I didn’t need to look up I could have just looked at the grass to find my way home. My dad insisted that he didn’t understand what the fuss was about, they are just nice yellow flowers why is everyone so adamant about destroying them. But at the time this was pretty much sacrilegious. America was in midst of a full-on dandelion inoculation. If there was an agent that would had gotten rid of those resistant little buggers, they would have detonated it. And here we were these garlic smelling Poles that always spoke out of turn and cultivated these things like a crop of sorts.

I remember a police car pulling up to our house one time. The policemen stepped out all uncomfortable like and explained to us that this was not designated farm land and that our neighbours were uncomfortable with our front lawn farming operation. My dad had converted our house into a radio of sorts, but we were not farming. The Policeman pointed to our rows of grape vines, “you see this, this is a crop you can’t grow crops here.” My dad insisted that they were decorative, that we weren’t bottling wine or making grape jam in our basement. He looked at the Police man shoulders slouched “you see” he pointed at the ground most of them fall off. “We just like the look of it, kind of like a little Italy” he finished with his endearing smile. Yes, the Policeman continued but your neighbors think that you are farming, and this is not Italy its America. There are certain codes here that all our citizens must follow. My dad nodded his head that he understood. The policemen stepped back into his vehicle pulled out and that was that. The fines kept on coming in their long white envelopes, and I guess we kept on farming because the grapes stayed, who knows they might be there till this day.

Edmund is third from left

My Grandfather had planted grapes and so grapes ran deep in our psyche, it would have equated to pulling Grandad out of the ground. My dad might have been at odds with his own father, maybe they didn’t see eye to eye on most things, but my Grandad planted a lot of stuff in his life time, even built a greenhouse of sorts to house it all. When I was little Grandad would take me by the hand and walk me over to his plants and tell me to breath in the aroma. Afterwards he’d look down into my face searching for something. I think he wanted an affirmation of sorts. I did smell them, all his plants but it was also very sticky and humid in there, so I probably lost interest rather quickly and wanted to get out. He’d resist my flight with one look of his big brown eyes, that knew how to tear up in a guilt inducing instant. I wouldn’t do that to him I’d stay and water the plants with him. As a token of his appreciation his big lips would burst into the most welcoming of smiles and he would continue on to show off the new shoots poking through the ground. His wide nose inhaling everything around him, he related to his tomatoes as though they were his friends or long lost relatives, it was either all accolades or cuss words if they were not up to par. There was a lot of love in that green house.

Grandad also had bee hives, out in his back yard, I never cared for the bees that much, they got stuck inside the house a lot, or ended up in my little cement pool that he had built me. Regardless whether I appreciate it or not as a child it infused me. The smell of bee’s wax and honey will forever be intertwined with my Grandad. If ever I want to conjure up the past all I have to do is run my fingers over a stem of a tomato plant or light a bee’s wax candle and there he is. Our house in the States was devoid of aromas, there was no ram shamble green house to venture into, nor stores of honey and bees wax lying around. I think we all missed it, my dad must have missed it so much that it propelled him to cultivate his own bees and he now climbs the rooftop of his little hotel to have his own session with Grandad, maybe the honey is his way back home too.

Biblioteka narodowa ostatnio z digitalizowała przemówienia Aleksandra Czołowskiego, który był profesorem i dyrektorem Muzeum Historycznego Miasta Lwowa i Muzeum Narodowego we Lwowie.  Znajduje się tam właśnie jego mowa żałobna z pogrzebu Józefa Białyni Chołodeckiego z 1935 roku.

 

Dokumentów archiwalnych rodu Chołodeckich mamy grubo ponad 1,000.  Chciałbym przedstawić te najciekawsze.

Заказ300чзРГИА_ Фонд_1343_ Опись_31_Дело_2753 1Заказ300чзРГИА_ Фонд_1343_ Опись_31_Дело_2753 2 Заказ300чзРГИА_ Фонд_1343_ Опись_31_Дело_2753 3

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

12

May

by Łukasz Radosław

Opracowałem kronikę o Kudrance, którą opisał mój dziadek Edmund mojej Babci Irence w latach 80tych.  Znalazłem ten opis parę lat temu kiedy przeszukiwałem Babci półki.  Poniżej publikuję wprowadzenie.

 IMG_8004

IMG_8005

IMG_8006

Pierwszy przodek naszego kronikarza Edmunda, używający nazwisko „Chołodecki”, przybył na ziemię Wołyńską w XVII wieku.  Jak twierdził Józef Białynia-Chołodecki:

Pochodzimy z Mazowsza z okolicy Rawy. Jeden z Białyniów przeniósł się na Wołyń, wziął w tenutę majątek od Książąt Wiśniowieckich, czy Zbarazkich i przybrał wsi Chołodec obok Kupiela, nazwisko Chołodecki.  Za czasów króla Sobieskiego był Kazimierz Chołodecki temytaryuszem majątku Białynia w pow. Starykonstantynowskim bardzo poważnym obywatelem.

Spis rodzinny Chołodeckich z 1790 roku jednak twierdzi trochę inaczej, że “Z woiewództwa Sieradzkiego Powiatu ostrzeszowskiego od Lat 100 w tym Kraju zostają.”  Gdyby ta wiadomość była prawdziwa to dzisiejsze gniazdo Chołodeckich, które się mieści w powiecie Milickim, jest tylko oddalone o 20km od powiatu ostrzeszowskiego, z którego na Wołyń rodzina ruszyła 400 lat temu.

Skąd pierwszy noszący nazwisko Chołodecki pochodził zostaje zagadką, ale za to wiemy, że między 1827 i 1833 roku przybył z pięknie położonej wioski o nazwie Ujście na ziemie Kudrańske szlachcic Mateusz Chołodecki raz ze swoją żoną Katarzyną Starzycką.  Szlachcice zabrali ze sobą piątkę dzieci: córki Scholastykę, Longinę i Józefę, i synów Ferdynanda (pradziadek tutejszego opisu Edmunda Chołodeckiego) i Władysława.

Na wschód od Ludwipola przez Hubków, Marenin, Bielczaki, aż do Ujścia gdzie Słucz łączy się z Korczykiem ciągnie się piękna dolina rzeki Słuczy, a okolicy tej nadano nazwę Nadsłuczańskiej Szwajcarji. Brzegi skaliste i urwiste, są ozdobione odkrywkami skał granitowych i porośnięte malowniczymi lasami. Lasy tutejsze posiadają jedyne w kraju obszary porośnięte pięknemi dzikiemi azaljami, które niegdyś sprowadzono z południa. Obecnie rozrosły się one tak obficie, że w okresie kwitnięcia wydają silny zapach, który odurza zarówno ludzi jak i zwierzęta, powodując niekiedy wypadki śmiertelne. Niestety ta najpiękniejsza okolica Wołynia, dzięki fatalnym warunkom komunikacyjnym jest mało znaną i rzadko zwiedzaną.

Dr. Mieczysław Orłowicz, Ilustrowany

Przewodnik po Wołyniu, r. 1929

Ujście, położone 35 km na wschód od Kudranki, akurat należało do rodziny Mateusza małżonki ojca, Józefa Starzyckiego.  Córka Scholastyka była ochrzczona przez księdza unickiego, ale rodzice zadbali o to żeby córka została wpisana w księgi katolickie kościoła Tuczyńskiego w 1833 roku.  Mateusz i Katarzyna urodzili się w niepodległej Polsce, a w momencie osiedlenia się na ziemiach Kudrańskich żyli już pod carskim prawem.  Nie wiemy, czemu przenieśli się na te bagniste ziemie pokryte lasami.  Jak przeczytamy w opisie Edmunda Chołodeckiego, Kudranka była wioską daleką od cywilizacji, i zdecydowanie nie była zaściankiem szlacheckim.  Chołodeccy nie nabyli większej ilości ziemi ani nie mieli pokaźnego domu w nowym otoczeniu, to było miejsce na ukrycie się, a nie docelowe.  Również wiemy, że przed przesiedleniem oboje byli szlachtą jak metryka urodzenia ich córki Longiny w 1827 roku ukazuje.  Jednak tylko sześć lat później ich stan już nie zostaje wymieniony w odpisie córki Scholastyki w księdze Tuczyńskiej.  Dzieci Mateusza i Katarzyny ewidentnie zostają ofiarami deklasacji po powstaniu listopadowym.  Jak Edmund Chołodecki twierdził, stare legendy rodzinne mówiły, że dwoje braci, którzy osiedlili się na tych ziemiach zrobili to, by się skryć po uczestnictwie w powstaniu, jak szacować możemy, listopadowym.  Czy mówiły o braciach Ferdynand i Władysław, czy sam Mateusz miał brata, którego do tej pory nie znamy?

Chcąc czy nie chcąc rodzina na nowej ziemi została, chociaż nie znajdziemy zgonów Mateusza i Katarzyny w metrykach Tuczyńskich mamy spisy pokazujące, że jeszcze tam żyli w 1853 roku, gdy Mateusz miał 72 lat a Katarzyna 62.  Synowie Mateusza brali sobie za żony szlachcianki, Ferdynand młodą Lisiewiczówną (rodzina wylegitymowana przez rządy carskie) a Władysław, który zamieszkiwał w Tuczynie, ożenił się z Karczyńską.  Marian, ojciec Edmunda, ożenił się z Rozalią Rodziewicz, córką radcy hrabiego.  Marian razem z braćmi Wincentym i Wiktorem ruszyli na wojnę z Piłsudskim w 1918 roku, dotarli aż do Kijowa, a dopiero wrócili do swych rodzimych stron po „Cudzie nad Wisłą”.   Marian został wójtem w Ludwipolu od 1923-1933 roku, po czym został uwięziony w zagadkowej sytuacji (Historia familijna twierdzi, że zabrał pieniądze z kas publicznych po to żeby zapłacić nauczycielom).

Marian nie dożył wybuchu drugiej wojny światowej.  Harmonia między Polakami i miejscowymi Ukraińcami, o której Edmund pisze, upadła.  Wiemy, że Edmund uciekł z Kudranki przed atakiem UPA, bo został o tym poinformowany przez życzliwą znajomą Ukrainkę.  Tomy istnieją dokumentujące piekło, przez które Polacy w 1943 roku na Wołyniu przeszli, i dość dokładne opisy o losach mieszkańców Kudranki istnieją, ale to nie tematyka wspomnień Edmunda, więc nie będziemy nad najsmutniejszą częścią historii Chołodeckich na Wołyniu wypisywać się.

Zakończę to wprowadzenie jaśniejszą informacją, Edmundowi się wydawało, że Chołodeckich na Wołyniu nie zostało, że jego rodzina za kordonem została wywieziona na Sybir czy do Kazachstanu po Rewolucji październikowej, a reszta przesiedlona po drugiej wojnie światowej.  I tak by się wydawało, że mordy wojenne, międzywojenne i przymusowe przesiedlenia powinny by zakropkować 400 letnią historię Chołodeckich na Wołyniu.  A jednak tak nie jest, Chołodeckich można dalej znaleźć w Równie jak i w Żytomierzu.  Wiktor, prędzej wspominany stryjek Edmunda, opowiadał mu o trzy-dniowej wyprawie, którą dokonał zimą saniami jeszcze w latach pod zaborami, do rodziny w Żytomierzu.  Ucieszyłby się pewnie dowiadując się, że rodzina tam dalej jest i pamięta o swoich Polskich korzeniach.

 

24

Feb

by Łukasz Radosław

Krystyna i Mieczysław Metlerowie opisali bardzo ciekawy artykuł który dotyczy naszą rodzinę. Krystyna Metler jest z domu Boczkowska – wnuczka Józefa Boczkowskiego i Pelagii z Chołodeckich. Kawałek artykułu przedstawiam:

Pierwsza dekada XX wieku. Polska nie istnieje na mapach Europy, chociaż ruchy społeczne i rewolucyjne (1905) zapowiadają zbliżającą sięburzę. Mocarstwa zaborcze, Rosja, Prusy i Austria, intensywnie szkoląswoje armie i wzmacniają potencjały wojenne. Polacy we wszystkich trzech zaborach  są przymusowo wcielani do wojsk zaborców. Na terenach dawnej Rzeczypospolitej wciąż żywe  są wspomnienia powstańlistopadowego i styczniowego, nieszczęśliwie zakończonych klęskąi ciągnącymi się przez  długie lata represjami ze strony imperium rosyjskiego. Akcje wynarodowiania Polaków na zagarniętych ziemiach nie odnoszą spodziewanych rezultatów. W przeciwdziałaniu temu procesowi wielką rolę spełniają, gnębiony przez zaborców Kościół oraz bardziej światła część naszego społeczeństwa, zwłaszcza patriotyczne ziemiaństwo i wielcy twórcy narodowi (Grottger, Kraszewski, Matejko, Moniuszko, Reymont, Sienkiewicz, Wyspiański, Żeromski i inni). Jednak na przełomie XIX i XX wieku Europa nie interesuje się sprawami Polski. Wygasło pewne zainteresowanie, jakie w XIX wieku spowodowały Wiosna Ludów, Powstanie Styczniowe, Wielka Emigracja oraz Wojna Krymska. Europa litowała się raczej nad losem Greków, Serbów, Czarnogórców, Bośniaków i Albańczyków. Dopiero pierwsza dekada XX wieku wnosi znaczące ożywienie w sprawie polskich aspiracji i  dążeń niepodległościowych. Powstają rozmaite koncepcje programowe, często przeciwstawne (Piłsudski – Dmowski). Tworzone  są liczne, zwłaszcza w Galicji, zalążki polskich organizacji paramilitarnych (Sokół, Polskie Drużyny Szlacheckie, Drużyny Bartoszowe i wiele innych), a następnie wojskowych (związki strzeleckie) i skautowskich. Poważną rolę w walce z caratem odgrywają  młodzi aktywiści z Organizacji Bojowej Polskiej Partii Socjalistycznej. W kwietniu 1906 roku Jan Tomasz Gorzechowski („Jur”) w brawurowej akcji uwalnia z Pawiaka dziesięciu działaczy PPS skazanych przez  władze rosyjskie na  śmierć za działalność niepodległościową. Józef Piłsudski przewiduje trafnie konflikt między zaborcami i formułuje hasło PPS: Najpierw wolna Polska, później sprawiedliwość społeczna.

W tych latach  młody Józef Boczkowski syn Tomasza z zacnej, wołyńskiej linii Boczkowskich, zamieszkałych od pokoleń w powiecie rówieńskim i matki Wiktorii Grochowskiej z Majdanu Koźmińskiego, rozgląda się za swoją przyszłą małżonką. Szczegóły poznania urodziwej, wysmukłej, czarnowłosej panny Pelagii (córki Henryka i Katarzyny) z rodu Chołodeckich, herbu Białynia, osiadłego od wieków na ziemi wołyńskiej, kryją niestety tajemnice historii. Wiadomym jest,  że Józef i urodzona 9 marca 1888 roku Pelagia zawarli na Wołyniu związek małżeński. Następnie rozpoczęli wspólne  życie oraz wspólne gospodarowanie w majątku dwudziestoletniej panny  młodej w Budkach Kudrańskich, położonych mniej więcej w połowie drogi między rzekami Horyniem na płd. zachodzie, a  Słuczą na  płn. wschodzie. Ich  ślub miał miejsce w 1908 roku w stylowym, klasycystycznym kościele  Św. Trójcy i Św. Michała Archanioła z 1796 r. w Tuczynie nad Horyniem (oddalonym o 18 kilometrów od Budek). To historyczne miasteczko było swoistym gniazdem znanych, polskich rodów  Puciatów,  Siemiaszków, Daniłowiczów, Lubomirskich i Walewskich, przy czym ci ostatni byli również fundatorami wspomnianego kościoła. Niebiosa  błogosławią młodej parze i ich uczucie owocuje przyjściem na świat: Antoniny (1910), Franciszki Stanisławy (1912), Antoniego (1914), Marcelego (1916), Józefy (1919), Romka (1921), Adeli (1923) i Jadwigi (1926), a jeszcze później Stasia (1928). Ileż to wydarzeń nastąpiło w tym okresie na  świecie i na ziemiach polskich! Przez Europę, ale i poza nią, przetoczyła się I Wojna Światowa i pochłonęła miliony istnień. Armie skonfliktowanych zaborców spustoszyły (często kilkakrotnie) rdzenne ziemie polskie. Panował  głód i wybuchały epidemie. W latach 1915-1916 na Wołyniu toczyły się ciężkie walki pozycyjne. Z Rosjanami walczyli Austriacy, a wraz z nimi trzy polskie, brygady legionowe, a później również Niemcy. Zdarzały się często przypadki,  że Polak nieświadomie strzelał do Polaka i dopiero okrzyk „Matko Boska! Ratuj!” identyfikował narodowość żołnierza we wrogim mundurze. Do historii przeszła m.in.  słynna bitwa pod Kostiuchnówką nad Styrem, gdzie pięć tysięcy polskich legionistów odpierało przez kilka dni gwałtowne ataki kilkunastu tysięcy Rosjan podczas ofensywy Brusiłowa. Józef Boczkowski wrócił szczęśliwie do rodzinnego domu, poraniony od wybuchu pocisku i z kilkoma odłamkami. Jednak w wyniku wojny i klęski państw zaborczych oraz dzięki  mądrości wielu wybitnych Polaków powstało niepodległe państwo polskie, a na Wołyń w sierpniu 1919 r. wkroczyła „Błękitna” Armia generała Józefa Hallera, witana z entuzjazmem przez ludność polską, zamieszkującą od wieków te ziemie. Już na początku swego istnienia młoda Rzeczpospolita zdołała, zbiorowym wysiłkiem swoich obywateli, wywalczyć  własne granice, również na wschodzie i odeprzeć nawałę bolszewicką. W rodzinie mówiło się, że Józef był zdeklarowanym piłsudczykiem. Nie  są nam znane szczegółowe warunki życia polskich rodzin na ziemi wołyńskiej, lecz z pewnością były one bardzo trudne. Ale, jak już wspomnieliśmy, w małżeństwie Józefa i Pelagii Boczkowskich bociany przynosiły dzieci obu  płci bardzo regularnie. Informacje te potwierdza, w znacznej mierze, genealogia rodu Chołodeckich herbu Białynia odsłaniana, z podziwu godną pasją, przez młodszych przedstawicieli rodziny z Milicza. Rodzinne związki zostały zaprezentowane na znakomicie redagowanej stronie internetowej (www.cholodeccy.org), którą należy, przy okazji, polecić wszystkim zainteresowanym.

Reszta artykułu jest dostępna na stronie osadnicy.org, podajemy bezpośredni link: http://www.osadnicy.org/gniazdo.pdf

 

18

Feb

by Józef Białynia-Chołodecki

Józef Białynia-Chołodecki

Z książki Józefa Białyni-Chołodeckiego:

BIAŁYNIA-CHOŁODECCY – UCZESTNICY SPISKÓW :: WIĘŹNIOWIE STANU:: :: WYCHODŹCY Z ZIEMI OJCZYSTEJ :: :: W ŚWIETLE AKTÓW PROCESÓW POLITYCZNYCH I DOKUMENTÓW ARCHIWUM FAMILIJNEGO :: (1831—1863) LWÓW 1911.

W Rzeczycy, obwodu żółkiewskiego, mieszkał Antoni Chołodecki, który z żony Rozalii z domu Piaseckiej, miał syna Aleksandra urodzonego r. 1811 1. W cztery lata później przesiedlili się Chołodeccy z Rzeczycy w granice zaboru rosyjskiego i zamieszkali w Krzemieńcu, gdzie nabyli realność. Nauki pobierał Aleksander w znanem „Liceum krzemienieckiem”, czyli „Gimnazyum wołyńskiem”. Gdy w czasie powstania listopadowego przedsięwziął korpus Józefa Dwernickiego wyprawę na Wołyń i Podole i uzupełniał swe kadry zgłaszającymi się zewsząd ochotnikami, zaciągnął się i Aleksander Chołodecki w Beresteczku na listę, jako szeregowiec 3 pułku ułanów. Po przejściu Dwernickiego w dniu 27 kwietnia 1831 obok karczmy lulinieckiej, pod wsią Klebanówką, do Galicyi i złożeniu broni, znalazł Chołodecki pierwszy punkt oparcia u Jakóba Czosnowskiego, członka stanów galicyjskich, właściciela Horodyszcza obok Denysowa. Wobec nadwątlonego przebytemi przygodami zdrowia, poddał się w lecie r. 1832 kuracyi w Konopkówce obok Mikuliniec 2, poczem po krótkim pobycie w domu dzierżawcy Barłożyńskiego w Słobódce 3 zamieszkał u Jana nr. Skarbka w Młyniskach, cyrkule Tarnopolskim, z zamiarem starania się o obywatelstwo austryackie.

Dojrzewał tymczasem w Paryżu projekt pułkownika Józefa Zaliwskiego, dalszych zapasów z Rosyą w formie partyzantki, działania w kierunku uświadamiania i uwłaszczania mas ludowych i gnębienia w ten sposób nieprzyjaciela, aż do chwili odzyskania niepodległości ojczyzny. Działając w porozumieniu z Joachimem Lelewelem, Józefem Dwernickim, Józefem Lafayettem i innymi wybitnymi mężami, poczynił Zaliwski przygotowawcze kroki w Galicyi i w Poznańskiem, zarządził werbunek po zakładach, w których byli skoncentrowani przez władze francuskie polscy emigranci, jak w Besangon, Avignion, Bourges, Poni itp., nakreślił plan partyzantki, porozdzielał na 75 okręgów terytoryum dawnej Rzeczypospolitej, podległe berłu rosyjskiemu, poprzeznaczał dowódców okręgowych, polecił im dążyć na posterunki i rozpoczynać akcyę i wyjechał w towarzystwie Henryka Dmochowskiego przez Szwajcaryę, Niemcy, Czechy i Śląsk do Galicyi, skąd w dniu 20 marca 1833 wkroczył w 8 osób do Kongresówki. Po bezowocnych wysiłkach, po ciężkich przejściach, po zaalarmowaniu załóg wojskowych i pobudzeniu do czujności i działania władz rosyjskich, powrócił w miesiąc później obok Narola w granice Austryi i po padł niebawem w ręce organów rządowych. Równocześnie z Zaliwskim wkroczył przez Górki w Tarnowskiem na czele 26 ludzi major Kasper Dziewicki. Pod Budziskami pokonany i wzięty z czteroma podkomendnymi do niewoli, przeciął trucizną nić swego żywota. W cztery po Dziewickim przeszedł granicę z swym oddziałem szwagier Zaliwskiego Edward Szpek i popadł zaraz w ręce Moskali. Czwarty oddział Leopolda Białko w skiego i piąty Feliksa Łubieńskiego — łącznie 24 ludzi — zaatakowały Józefów i stoczyły zaciętą bitwę z dragonami i kozakami, poczem, wobec odwołanej przez Zaliwskiego partyzantki, rozpuścili dowódcy podkomendnych i powrócili do Galicyi, gdzie tymczasem formował się oddział szósty. Przez terytoryum Księstwa poznańskiego przemykali się równocześnie : Leonard Potocki, który wymknął się rychło z matni i uniknął katastrofy, Faustyn Sulimirski, Feliks Bugajski, Kalikst Bożewski, Antoni Winnicki, Piotr Jankowski, Józef Horodyński, Adam Piszczatowski, Michał Wołłowicz i Artur Zawisza-Czarny. Wszyscy ci z wyjątkiem Sulimirskiego i Borzewskiego, schwytani przez Moskali, złożyli życie w ofierze ojczyźnie. W wschodniej Galicyi postępowała organizacya oddziałów powolniejszym krokiem, to też mniej pociągnęła za sobą ofiar. Tutaj trzy przygotowywały się wyprawy: jedna pod komendą Józefa Duckiego, który zebrawszy w tarnopolskiem i czortkowskiem kilkunastu ochotników chciał wtargnąć przez Kudryńce na Podole, druga pod komendą Karola Borkowskiego, trzecia zaś pod komendą Franciszka Bobińskiego i Stanisława Macewicza. Borkowski był dopiero w trakcie zbierania w cyrkule złoczowskim ochotników, broni i ładunków, a Bobiński w trakcie wymarszu na czele dwudziestu podkomendnych, gdy nadszedł rozkaz Zaliwskiego, odwołujący na razie wyprawy.
Do organizacyi oddziałów we wschodniej Galicyi należał także Aleksander Chołodecki.

Nadmienione wypadki pobudziły do gorączkowej akcyi rządy trzech mocarstw rozbiorczych, a pobudziły tem bardziej, iż równocześnie odezwało się w Niemczech echo rewolucyjnych dążności. Rząd austryacki postanowił „oczyścić” Galicyę z „uciążliwej plagi emigrantów”, wezwał więc ich pod grozą przymusowego wydalenia, ażeby stawili się w oznaczonym terminie i zdeklarowali wobec władz obwodowych, czy pragną korzystać z ogłoszonej przez cara warunkowej amnestyi 4 i powrócić do ojczyzny, czy też wolą wyjechać na koszt państwa do Ameryki. Równocześnie wdrożono surowe śledztwa i poszukiwania za działaczami w spiskach i partyzantce Zaliwskiego, zagrożono ciężką odpowiedzialnością tym, którzyby dawali przytułek wychodźcom, uwięziono i wydalono z kraju kilku obcokrajowych członków „Komitetu obywatalskiego”, zawiązanego w celu wspierania rozbitków armii polskiej i ułatwiania im wyjazdu za granicę, a najazdy i rewizye nocne po domach obywatelskich były na porządku dziennym. Przeznaczony do tej czynności komisarz cyrkularny lub inny urzędnik zbliżał się cicho i ostrożnie do wiosek, postępował pod zabudowania dworskie, otaczał je kawaleryą i piechotą z nabitą bronią, rozstawiał straże przy wszystkich drzwiach, oknach, bramach, furtkach i ścieżkach, wpadał następnie wraz z komendantem oddziału, poprzedzany oddziałem kilku żołnierzy do pokojów i sypialń, odmykał z hałasem drzwi i z całą gwałtownością rozpoczynał rewizyę, otwierając szafy, stoliki, komody, rozrzucając rzeczy, grzebiąc w siennikach, zazierając w kominy i piece, opukując ściany, zrywając podłogi, łażąc po strychach, lamusach i piwnicach. Bez względu na wszelką przyzwoitość zmuszano kobiety do opuszczania w negliżu łóżek, rewidowano je, dla przekonania się, ażali pod ubiorem kobiecym nie ukryto broń, papiery lub — emigranta. Wypytywano i badano domowników, grożono im surowemi karami, a nawet, aby wymusić zeznanie, bito rózgami i kijami. Ukończywszy rewizyę w domu, plądrowano po stajniach, stodołach, spichlerzach i innych zabudowaniach dworskich, a poszukując za bronią i dokumentami kopano po lasach, górach i ogrodach 5. Napotykanych emigrantów, nawet i austryackich poddanych, zamieszkałych w innych cyrkułach, a nie zaopatrzonych w miejscowe świadectwa, odsyłano pod strażą do więzień, dla połowu zaś przetrząsano wszystkie gaje. pasieki i lasy. Obławy takie urządzano systematycznie i z wielką przezornością i dokładnością. Na czele szli w ścieśnionych szeregach pospędzani z okolicznych siół wieśniacy, oglądając każdy krzak i drzew gałęzie, za nimi kroczyła z nabitą bronią piechota, dalej postępowała komisya, a brzegów pasiek i lasów pilnowała konnica. Aby zachęcić chłopów do gorliwej w tym kierunku służby, rozgłaszano, iż ukryci w lasach partyzanci przygotowują powstanie w Galicyi, co główna zaś wypłacano im premie, tak za schwytanych emigrantów, jak i za donosy. Po miastach i wsiach, po gościńcach i prywatnych drogach, stali dzień i noc policyanci, urlopnicy i inni wartownicy, szpiegując i zatrzymując podróżnych, od których wymagano paszportów lub świadectw wystawionych przez miejscowe władze; w razie braku dokumentów odprowadzano pojmanych do cyrkułu. Zachęcani wypłatą nagród Żydzi łazili po okolicach i pod pozorem niewinnego handlu pełnili funkcye szpiegów. Cóż dziwnego, że wśród takich warunków podburzani i zachęcani premią chłopi napadali łącznie z urlopnikami na dwory swych panów, domagali się wydania im emigrantów, porywali ich nawet gwałtem i związanych odstawiali do cyrkułu 6. Były to pierwsze próby rządu rzucania ślepych, rozwydrzonych mas chłopstwa na „surdutowców”, próby, które w kilkanaście lat później zapisały się krwawemi zgłoskami na kartach dziejów Galicyi. Pograniczne straże czuwały bacznie na wszystkich punktach, miały do dyspozycyi dokładne rysopisy każdego prawie, wysłanego z Francyi emisaryusza, z wyszczególnieniem nazwiska, wieku, kierunku i celu podróży. Jakże bolesnem było patrzeć na nieszczęśliwych tułaczy, porywanych gwałtem, kutych w kajdany, pakowanych do więzień. Straszna to była, zaprawdę, okropna chwila!

Gdy w jesieni r. 1833 nadesłano z Warszawy zeznania, wymęczone na schwytanych w Królestwie partyzantach, mnóstwo obywateli galicyjskich znalazło się w lwowskich celach kaziennych. Gmach pokarmelicki 7 nie wystarczył na pomieszczenie więźniów, adaptowano więc dla celów sądu kryminalnego t. zw. Małe koszary na Żółkiewskiem. Naczelnik tego sądu kryminalnego Józef Pressen, kierujący procesem radca Maurycy Wittmann, dalej Ignacy Zajączkowski i Leonidas Janowicz obok radcy dworu Franciszka Krattera, radcy gubernialnego Lu dwika Nemethyego i dyrektora policyi Leopolda Sacher Massocha von Kronenthal, groźne to postacie w dziejach martyrologii polskiego społeczeństwa. Zdrada, opętanego przez Wittmanna młodego porucznika wojsk polskich Adolfa Rolińskiego 8, który podawał ustawicznie w śledztwie nieprawdziwe, zmyślone fakta, kompromitował niewinnych ludzi, pogrążyła w nędzę i rozpacz wiele rodzin, naraziła na katusze, utratę zdrowia, a nawet i śmierć w murach więziennych cały szereg patryotów.

W czasie pierwotnych rewizyj i poszukiwań władz austryackich za wychodźcami, t. j. w lecie r. 1833 przebywał Aleksander Chołodecki w domu Karola Korytowskiego, członka Galicyjskich stanów, właściciela Podhajczyk obok Trembowli, gdzie udzielał tegoż synowi lekcyi gry na czakanie 9, później znów w domu hr. Skarbka w Młyniskach. Powaga obywateli tych chroniła go na razie przed pościgiem figur rządowych. Gdy jednak z początkiem r. 1834 wzmogła się nagonka za emigrantami, nie mógł czuć się tamże dość bezpiecznym, a że nie chciał w dodatku narażać swych dobrodziejów, w zamian za udzieloną gościnność i przytułek, na odpowiedzialność, udał się w bory Budzanowa. Tutaj spotkał ukrywającego się również kolegę po broni i po niedoli, Pawła Rettigera 10, więc razem błąkali się niby dziki zwierz po lesie, spędzali dnie w ukryciu, nocami wychodzili szukać jakiej nędznej strawy, sypiali po norach, chroniąc się przed marcowym wiatrem i przed zawieruchą, przemokli, przeziębli, głodni, zmaltretowani, gnębieni niepewnością losu, obawą przed pościgiem. Zrazu krzepiła ich nadzieja, iż burza przeminie, iż obławy ustaną, a oni będą mogli wyjść swobodnie z ukrycia, gdy jednak i nadzieja ich opuściła, postanowili oddać się dobrowolnie w ręce władz austryackich. Dnia 13 kwietnia 1834 stawili się w biurze mandataryusza dominium Jagielnicy z oświadczeniem, iż „pragną podzielić los swych kolegów broni” i proszą o odesłanie ich do cyrkułu. Mandataryusz wygotował bezzwłocznie w tej sprawie raport 11 i wyekspedyował obu pod konwojem dominikalnego aktuaryusza do Zaleszczyk.
Starosta obwodowy, gubernialny radca Jan Nitecki, przydzielił sprawę koncepiście Janowi Pawlikowskiemu, ten zaś zarządził odstawienie więźniów do Dyrekcyi policyi we Lwowie. W stolicy Galicyi roiły się już policyjne i sądowe kaźnie od zwożonych z całego kraju emisaryuszów, emigrantów i obywateli, rzekomych członków konspiracyi, a sąd mimo gorączkowej pracy nie był w stanie pokonać nawału czynności i przesłuchać wszystkich wyczekujących inkwizytów. Daremnie odzywała się w tejmierze Dyrekcya policyi, wyrażając nieudaną obawę, iż albo więźniowie wyłamią się przemocą z jej cel kaziennych, albo wybuchną groźne choroby, jakie były zresztą na porządku dziennym, wobec przepełnienia, braku warunków hygieny i zadawanych tortur, także i w kaźniach sądu kryminalnego.

Odezwy Dyrekcyi policyi, pierwsza z 15 maja 1834, L. 3845, druga z czerwca, o odebranie Aleksandra Chołodeckiego z policyjnego więzienia, przesłuchanie go i zadecydowanie, czy kwalifikuje się do postępowania karnosądowego, czy też tylko do traktowania w drodze policyjnej pomijał sąd na razie, z konieczności milczeniem, pomimo, iż przywiązywał do rychłego przesłuchania tego więźnia wiele wagi, Roliński bowiem, ów niepoczytalny denuncyant, podał w swych zeznaniach, że pod nazwiskiem Chołodeckiego ukrywa się przybyły z Francyi niebezpieczny emisaryusz Turski 12. Nietylko odezwy Dyrekcyi policyi nie wiodły do celu, ale i nacisk, jaki wywierała, oczywiście pod wpływem wyższych jeszcze sfer, lwowska Apelacya, która żądała, aby kończono czein rychlej co do nieprzesłuchanych jeszcze, lub niedostatecznie przesłuchanych deponentów, dochodzenia i zdeklarowano się pod względem oceny ich zbrodni 13. Ton, w jakim stylizowała swe polecenia Apelacya, bywał nieraz stanowczy, jak to miało miejsce np. w reskrypcie z 14 lipca 1834 L. 12149, którego końcowy ustęp opiewał: „Zresztą zaostrza się ponownie sądowi karnemu i tegoż prezydentowi, aby postępował przy traktowaniu inkwizytów ściśle wedle ustawy i Najwyższych poleceń i nie dawał powodu do uzasadnionych zażaleń”.
W dniu 2 lipca 1834 rozpoczęto przewożenie uwięzionych z gmachu pokarmelickiego do „Małych koszar”. Funkcyę tę poruczono Ignacemu Zajączkowskiemu, który pośredniczył zarazem przy obrachunku pomiędzy więźniami a dostawcami „lepszego wiktu”, t. j.: starszym nadzorcą więzień Andrzejem Trzepakiem 14 i niejaką Zofią Pruckerową. Dostawcy ci otrzymywali przypadające im należytości bądźto z funduszów prywatnych, złożonych na rzecz poszczególnych więźniów, bądź z funduszu policyjnego po 25 względnie 10 ct. od osoby, w razie, gdy który z oficerów polskich, lub innych więźniów, nie dysponował własnemi środkami materyalnemi. O tem, komu przyznać rządowy dodatek na polepszenie wiktu, decydowało Prezydyum gubernialne, pieniądze zaś, wypłacała Dyrekcya policyi, za kwitem, do rąk prezydenta kryminalnego.

Do pierwszego transportu więźniów, odstawionych do „Małych koszar” należeli: Józef Pisarski, Piotr Rojek, Józef Gleinich, Ignacy hr. Dąbrowski, Jan Nowosielski, Kazimierz Czechowski, Stanisław Gostyński, Konstanty Turkiewicz, Jan Wolański, Hyacynt Szuwalski, Jan Onaś, Paweł Rettiger i Michał Budziński. W ośm dni później wywieziono tam drugi transport, który składali: Władysław Dembicki, Łukasz Garycki, Hyacynt Michalski, Wojciech Gajewski, Hamilkar Bętkowski i Konstanty Nowakowski. Równocześnie zastanowiono śledztwo i wypuszczono na wolność na postawie uchwały sądu kryminalnego 15, zatwierdzonej przez Apelacyę 16, Eugeniusza hr. Koziebrodzkiego, którego matka, Krystyna, zasypywała instancye reklamacyami i podaniami, stwierdzającemi niewinność syna.

Dopiero po częściowem opróżnieniu cel więziennych w zabudowaniu pokarmelickiem, przewieziono tamże 15 lipca 1834 Aleksandra Chołodeckiego i poddano go inkwizycyi. Śledztwo miało za zadanie wyjaśnić, względnie stwierdzić rodowód deponenta, przebieg jego życia, miejsce pobytu i zatrudnienie od chwili opuszczenia szeregów wojsk polskich, aż do chwili uwięzienia w Jagielnicy, ewentualnie wyjazd jego do Francyi, udział tamże w spiskach i misyę konspiracyjną w Galicyi. Deponent odpowiadał na pytania jasno i stanowczo, przyznał się do służby w szeregach Dwernickiego i do wędrówki po Galicyi, wyparł się zaś nietylko udziału, ale nawet wszelkiej świadomości o istnieniu spisku i wypraw Zaliwskiego. Niektóre szczegóły zastąpił wobec komisyi śledczej twierdzeniem, iż mieszkał u nieznanego mu z nazwiska żyda w Tarnopolu, iż wyjechał z tamtąd z nieznajomymi mu kupcami do Lwowa, i tutaj, niemeldowany w policyi, przebył trzy miesiące w hotelu Kuhna 17. Z kąd brał fundusze na utrzymanie ani komisya śledcza nie pytała, ani deponent nie omawiał.

Na zapytanie, kogo z dawnych kolegów wojskowych lub emigrantów widział lub poznał w Galicyi, odrzekł, iż poznał, obok Pawła Rettigera, także Baczyńskiego, który siedzi z nim obecnie w jednej kaźni, dalej Ignacego Krzeczkowskiego 18, który mieszkał z nim razem w hotelu, Falińskiego, towarzysza kuracyi w Konopkówce, Turowskiego, współwięźnia w kaźni policyjnej i Horwata rodem z Galicyi.
Na okoliczność, iż jest Chołodeckim, a nie Turskim, podał inkwizyt jako świadków, rotmistrza rosyjskich huzarów Faranowskiego, tudzież profesora muzyki w Krzemieńcu Lencyego, u którego pobierał lekcye gry na skrzypcach, przyczem nadmienił, iż o rodzicach swoich nie wspomina, nie wie bowiem, czy jeszcze żyją, gdyż od r. 1831 nie ma o nich żadnej wiadomości. Kończąc zeznania, prosił deponent o wywiezienie go na koszt rządu do Ameryki.

Po półtrzeciagodzinnem przesłuchaniu zamknął sąd protokół rysopisem osoby i uwagą, że przy wymienianiu nazwiska Turski, patrzył sędzia śledczy deponentowi śmiało i surowo w oczy, bacząc, ażali nie zauważy u niego zmięszania na twarzy, żadnych atoli nie uczynił w tej mierze niekorzystnych spostrzeżeń.

Z reguły nie ograniczał się sąd na jednorazowem przesłuchaniu emigranta, lecz odsyłał go do kaźni i po upływie dłuższego czasu, nieraz dopiero kilku miesięcy, poddawał, na te same okoliczności, nowemu badaniu, bacząc, ażali nie zawikła się w swych twierdzeniach. Częstokroć poddawano mu albo prawdziwe, albo zmyślone, ad hoc, zeznania innych emigrantów, wmawiające w niego obce mu okoliczności, często kazano więźniom z ukrycia agnoskować kolegów, konfrontowano ich i podniecano, aby podnosili wzajemnie przeciw sobie zarzuty, podsłuchiwano i podpatrywano w kaźniach, opornych głodzono, nękano bezsennością zupełnem osamotnieniem w ciasnych izdebkach, o drzwiach obitych z obu stron grubą, żelazną blachą, z okienkiem pod samym sufitem, zamykanem na kłódkę, zaopatrzonem podwójną żelazną kratą, a z zewnątrz koszem drewnianym tak zasłonionem, iż słabe tylko światło z góry przyjmować mogło. Nie rzadkie były wypadki, iż wydobywano z więźniów zeznania — kijami.

Chołodecki uniknął tych katuszy, pomimo, iż Roliński agnoskował go jako niebezpiecznego emisaryusza Turskiego. Możebnem, iż uczynił na sędziach tak korzystne wrażenie, że ci wierzyli słowom jego, przekonawszy się już poprzednio przy innych więźniach o kłamliwości zeznań Rolińskiego. Nie wykluczoną też jest ewentualność, iż sąd traktował sprawę powierzchowniej i pobieżniej, wobec nawału pracy i ustawicznych urgensów ze strony wyższych władz, które kazały finalizować proces i ograniczać śledztwo tylko na tych, przeciw którym zwracało się uzasadnione podejrzenie, że byli przywódcami i kierownikami spisku, brali czynny udział w rewolucyi, byli już poprzednio wplątani w śledztwo o zdradę stanu i nie zostali uniewinnieni, lub należeli do konspiracyi, pomimo, iż byli urzędnikami państwowymi, miejskimi lub patrymonialnymi. Innych podejrzanych i poszlakowanych, kazał cesarz wprawdzie przesłuchiwać, przed ewentualnym uwięzieniem atoli zasięgać wyższej decyzyi, a w każdym razie składać co 14 dni raport o stanie procesu 19.

Już w trzy dni po przesłuchaniu t. j. 18 lipca 1834 zasiadła komisya do obrad nad losem Chołodeckiego. W skład jej wchodzili: Józef Pressen, jako przewodniczący, Maurycy Wittmann, jako referent, dalej radcy Bazyli Kuryłowicz i Franciszek Czadarski, w końcu aktuaryusz Ignacy Zajączkowski. Komisya ta orzekła, „iż Aleksandra Chołodeckiego vel Turskiego należy co do zarzuconej mu zbrodni, dla braku prawnych poszlak uznać za nienadającego się do kryminalnego postępowania i do więzienia”. Akta przesłano 30 lipca Apelacyi do przejrzenia i zatwierdzenia, a gdy ta reskryptem z 2 sierpnia 1834 L. 12881 aprobowała uchwałę pierwszej instancyi, oddano Chołodeckiego władzy politycznej do dalszej dyspozycyi, t. j. Do wytransportowania za granicę. Równocześnie z załatwieniem sprawy Chołodeckiego zgodziła się Apelacya na zastanowienie dochodzeń także przeciw kilku innym inkwizytom. Byli nimi: Zygmunt Gordaszewski, ks. Letus Mosler z zakonu OO. Bernardynów, Hilary Ulowicz, Antoni Baranowski, Józef Sołecki (Pajewski), bracia Antoni i Erazm Lipscy, Franciszek Roczek, Józef Kubarski vel Zawadzki, Maksymilian Walewski, Andrzej Wereszczyński, Józef Poraj Garnysz, Wojciech Bandrowski, Leopold Ogrodowicz i Jan Hołubowicz.

Jakkolwiek nieda się zaprzeczyć, iż proceder dochodzenia karnego przeciw Chołodeckiemu mniej był dotkliwym, aniżeli proceder, stosowany u innych więźniów, to jednak dwie wpadają w oczy niewłaściwości. Pierwszą jest, trzymanie pod kluczem przez cztery prawie miesiące wśród ciężkich warunków kaziennych, zgłaszającego się dobrowolnie u władzy emigranta, w tym jedynie celu, aby go przesłuchać i po półtrzeciagodzinnym protokole uznać za nienadającego się do postępowania karnego, drugą jest ocenianie winy lub niewinności inkwizyta podług zachowania się jego pod wpływem chwilowego spojrzenia sędziego. Wiadomem jest, wiele to osób najniewinniejszych mięsza się, blednie lub rumieni, gdy się je nagie zagadnie lub badawczym obserwuje wzrokiem. Jakżeż łatwem jest w tym wypadku nieuzasadnione podejrzenie!

Dzisiaj wśród postępowego procederu, gdy dozwolone inkwizytora wszelkie możliwe wygody, gdy nie szczędzi się tych wygód zasądzonym już nawet pospolitym zbrodniarzom, gdy urzędnicy sądowi i zakładów karnych traktują więźniów delikatnie, niekiedy, rzec można, z galanteryą, dzisiaj, gdy stosowanie przeciw opornym, krnąbrnym i wyzywającym, nawet łagodnych środków zaradczych, podlega nieraz zarzutom nieludzkości i krzywdy, zażaleniom do najwyższych instancyj, surowej krytyce publicznych czasopism, dzisiaj, mówimy, trudno, zaprawdę, uwierzyć opisom owych strasznych katuszy, owego barbarzyństwa, jakie stosowały ongi sądy karne przeciw naszym ojcom, choć nie zasądzonym, lecz podejrzanym dopiero o dążenie do wolności.
A tę zmianę stanowczą, ten postęp olbrzymi, zawdzięczamy im właśnie. Oni narażali się na męki i cierpienia, oni składali życie w ofierze, w imię poprawy stosunków społecznych, w imię wolności narodów i ludów.

*                     *                     *

NOTKA OD ADMINA: Poniższa notka autora Józefa Białyni jest pomyłką.  Aleksander Chołodecki opisany powyżej pokazuje się w księgach Warszawskich w 1860 roku, wziął ślub z Olimpią Majewską w tym właśnie roku, więc jednak wrócił na ziemie ojczystą.

Gdy w parę lat później podporucznik legii nadwiślańskiej Karol Schmelz 20 odbywał naukową podróż po Europie, zetknął się w Paryżu z Aleksandrem Chołodeckim, który był wówczas guwernerem w domu jednego z mieszkających tamże magnatów polskich — jeśli się nie mylimy, w domu Chodkiewiczów.
Wydany przez Adolfa hr. Krosnowskiego w Paryżu w r. 1846 almanach emigracyi polskiej 21 wymienia Aleksandra Chołodeckiego, jako mieszkańca St. Etienne w departamencie Loire z tym dodatkiem, że zmarł na wygnaniu w Annonay (Ardeche) 23 września 1845.

Nie ujrzał już swej ojczystej ziemi, dla której poświęcił był całe swoje jestestwo!

1 W księgach metrykalnych rz. kat. parafii Uhnowa uwidocznione są daty urodzenia Aleksandra w Rzeczycy pod 1. k. 1. (dwór) przekręcone atoli nazwisko jego ojca, widocznie wskutek przepisywania z niewyraźnych notatek.

2 Siarczane źródła Konopkówki odkryto już w r. 1647, pewien rozgłos i upowszechnienie jako miejsce kuracyjne zyskała atoli ta włość dopiero od r. 1820.
3 W pobliżu Janowa obok Trembowli.
4 Amnestya była tylko iluzoryczna, gdyż powracajacych w rodzinne strony oficerów pociągał rzad rosyjski do odpowiedzialności, oddawał pod sąd, porywał w nocy i wywoził do fortec, na Kaukaz lub w głąb Rosyi.
5 Józef Białynia Chołodecki: Wyprawy na Kolbuszowę r. 1833 w świetle aktów procesu karnego przeciw pułkownikowi Józefowi Zaliwskiemu i wspólnikom. Lwów 1909 Ten sam autor : Rewizya w Kudryńcach w r. 1834. Lwów 1910; Alfred Brzeziński: przyczynek do dziejów obrony Zamościa. Lwów 1910.
6 Karol Borkowski: Pamiętnik Historyczny o wyprawie partyzanckiej do Polski r. 1833. Lipsk 1862.
7 Dzisiaj ulica Batorego 1. 3.
8 Józef Białynia Chołodecki: Banialuki Rolińskiego w świetle aktów procesu karnego przeciw pułkownikowi Józefowi Zaliwskiemu i wspólnikom. Lwów 1908.
9 Czakan dawniej dość powszedni instrument, był rodzajem klarnetu.
10 Przy przesłuchaniu w cyrkule Zaleszczyckim podał Paweł Rettiger, że jest rodem z Warszawy, lat 28, synem Jana. Ojciec jego służył przed powstaniem Kościuszki w wojsku pruskiem czy też austryackiem, następnie w wojsku polskiem i pod orłami Napoleona. Jako major 16 pułku srebrnych huzarów poległ pod Berezyną. Wdowa zmarła r. 1818. Paweł wstąpił ze szkoły kadetów w Kaliszu w r. 1823 do 5 pułku piechoty. W czasie wybuchu rewolucyi był chorażym, stacyonowanym w Pułtusku. Z korpusem Eamoriny przeszedł pod Chwałowicami do Galicyi, przebywał w okolicach Przemyśla i Sanoka, wędrował po Galicyi i Bukowinie, w końcu ukrywał się razem z Chołodeckim w lasach granicznych Tarnopola i Czortkowa. W kilka miesięcy później zmienił inkwizyt zeznania ; przyznał się, iż jest Wincentym Zagrodzkim z Godowa województwa Lubelskiego, lat 27, synem Feliksa, właściciela części Wąwolnicy i Antoniny z domu Pajewskiej. Był podporucznikiem 4 pułku strzelców pieszych, później przeniesiony do 7 pułku ułanów. Przyjął nazwisko Eettigera, który poległ w kampanii. Zagrodzki poczynił zeznania, kompromitujące więźnia Floryana Mikułowskiego.
11 Raport z 13 kwietnia 1834 L. 254,
12 Nazwisko Turskich było dość powszedniem w szeregach wojsk polskich r. 1831: samych dekorowanych wymieniają spisy siedmiu: Antoniego, oficera l pułku krakusów, ozdobionego krzyżem złotym w dniu 25 maja 1831, Bartłomieja, żołnierza 7 pułku jazdy, ozdobionego krzyżem srebrnym, Jana, adiutanta podoficera legii cudzoziemskiej, ozdobionego krzyżem srebrnym, drugiego Jana, wachmistrza artyleryi lekko-konnej z pod komendy jenerała Chłapowskiego, ozdobionego krzyżem srebrnym 4 października 1831, Stefana, kaprala l pułku jazdy, ozdobionego krzyżem srebrnym, Szymona, kapitana l pułku strzelców konnych, ozdobionego krzyżem złotym 25 lipca 1831 i Tomasza, podpułkownika, dowódcę trzeciej bateryi pozycyjnej, pieszej. Spisy emigrantów wyliczają ponadto jeszcze jednego Jana Turskiego, dalej Juliana, podporucznika i Tomasza, porucznika legii ruskiej.
13 Reskrypt z 2 lipca 1834. L. 221.
14 Andrzej Trzepak, zausznik Wittmanna, odgrywał ważną, smutną niestety, rolę w ówczesnym procesie politycznym; był on, rzec można, w wielu wypadkach panem życia i śmierci nieszczęśliwych więźniów. (Józef Białynia Chołodecki: Epizody z czasów spisku pułkownika Józefa Zaliwskiego r. 1833. Dziennik polski Nr. 199. Lwów 29 kwietnia 1908).
15 Uchwała z 24 czerwca 1834.
16 Zatwierdzenie Apelacyi z 8 lipca 1834.
17 Nieistniejący już dzisiaj hotel „Kuhna” przy ulicy Karola Ludwika, poniżej Jagiellońskiej, był przez długie lata jednym z najpopularniejszych lwowskich zajazdów dla drobniejszej szlachty, urzędników, oficyalistów etc. i odgrywał pewna rolę w konspiracyjnem życiu naszego społeczeństwa.
18 Zmarł w więzieniu w czasie śledztwa.
19 Odręczne pisma cesarza Franciszka II z 29 listopada 1833 i z 9 maja 1834. B.eskrypt do naczelnika sadu kryminalnego Pressena 7. 15 maja 1884 Pzez. 165. g. g. g.
20 Zrodzony z Anny Chołodeckiej. zmarł we Lwowie i został pochowany na cmentarzu łyczakowskim w miejscu, ofiarowanem przez reprezentację miejską dla uczestników powstania listopadowego.
21 Krosnowski Tabisz Adolf: Almanach historique ou Souvenir de 1’Emigration Polonaise. Paris 1846.

24

Aug

by Łukasz Radosław

Słynna kiedyś historia o obronie lub oblężeniu Trembowli, o której były pisane opery, wiersze i malowane obrazy, miała miejsce w 1675 roku.  W tej obronie podobno brali udział Chołodeccy, pisał o tym Józef Białynia-Chołodecki, lecz niestety opierał się na dość nie wiarygodnym źródle Tadeusza Żychlińskiego i jego Złotej Księgi Szlachty Polskiej, gdzie czytamy o Chołodeckich że:

“Tyle tylko opiewa tradycja, że brali czynny udział w słynnej obronie Trembowli, przez Jana Samuela i Zofią Chrzanowskich w r. 1675 – Należeli zawsze Chołodeccy do tej szlachty drobnej, która najwięcej w Polsce dostarczała obrońców kraju i jako ogromna część składowa narodu, była zarazem niemałym czynnikiem jego dziejów domowych.”

Anna Chrzanowska dała mężowi dobry powód na to czemu nie powinien się poddać

Anna Chrzanowska dała mężowi dobry powód na to czemu nie powinien się poddać

Dowodów na uczestnictwo Chołodeckich nie mamy, ale również nie mamy dowodów na to że Chołodeccy byli częścią legionów Piłsudskiego, a wiemy że tak było.  Niestety Obrona Trembowli miała miejsce ponad 300 lat temu i ciężko ustalić kto w ogóle brał w niej udział poza Chrzanowskimi.  Ale sama historia tego wydarzenia jest niesamowicie interesująca i była powszechnie znana przez wszystkich Polaków w XIXtym wieku.  Tak pisała Emilia Cyfrowniczówa (jako pseud. Maryan z nad Dniepru) o tym wydarzeniu w 1904 r.:

Z początkiem r. 1675 rozchodzi się wieść, że Tatarzy i Turcy znowu powrócili do Polski ze wzmocnionemi siłami. Sobieski miał szczupłe siły, to też panowie, widząc oczywistą słabość polskiego oręża i grożące niebezpieczeństwo, radzili Sobieskiemu, aby swej osoby nie narażał we walce, ale dzielny król odpowiedział im, że gdyby tej rady posłuchał, samiby nim wzgardzili. Przezorny i ostrożny bawił się długo w podjazdowe utarczki, ale gdy upatrzył stosowną chwilę, obrał stanowisko obronne we Lwowie. Wojsko króla wzmocniły dwa tysiące Litwinów. 22 sierpnia tak mężnie natarł pod Lwowem na nieprzyjaciela, że ten głowę stracił. Walcząc osobiście, wołał król wciąż: .Górą Jezus” i Bóg też dopomógł. Półgodzinna walka rozstrzygnęła los boju. Piętnaście tysięcy Tatarów i Turków legło na placu.

Wiedzieli o tem Turcy bardzo dobrze z doświadczenia, że Polacy nie umieją korzystać ze zwycięstwa, ale zadawalając się samem zwycięstwem, tracą ochotę do dalszej wojny, więc też i teraz, gdy porażeni się cofali. zatrzymali sie, zwłaszcza że nikt ich nie ścigał, przed Trembowlą, twierdza na Podolu, chcąc zamek zabrać i w nim obronne zająć stanowisko. Dowódca turecki liczył na przestrach, jaki panował w kraju a wiedząc, że do Trembowli jeszcze nie mogła dojść wiadomość o zwycięstwie Sobieskiego pod Lwowem, wezwał dowódcę, aby się poddał dobrowolnie, gdyż kraj cały jest już w ręku Turków. Dowódca twierdzy Samuel Chrzanowski nie dał się ustraszyć, ale bronił się jak mu obowiązek nakazywał. Tymczasem położenie załogi stawało się coraz trudniejsze: kule armatnie mocno nadwerężały mury. Wreszcie Turcy zrobili znaczny wyłom w murze a gdy niebezpieczeństwo wobec ogromnej przewagi nieprzyjaciela było wielkie, wszyscy upadli na duchu i zaczęli się naradzać, czyby zamku dobrowolnie nie oddać. Już sam Chrzanowski zgadzał się na poddanie twierdzy, kiedy pomiędzy obradujących wpadła piękna żona Chrzanowskiego i z oburzeniem zaczęhi szlachcie wyrzucać, że zamiast dłonią i orężem dowieść, że są rycerzami, radzą nad haniebnem poddaniem się a mężowi zagroziła, że jeżeli nie będzie się bronić do upadłego, to natenczas naprzód jego a potem siebie nożem przebije. To wystąpienie dzielnej niewiasty zagrzało oblężonych nowem męstwem. Tymczasem Jan III nadciągnął z wojskiem i zamek oswobodził; potem Turków ścigał tak, że jeszcze w ucieczce ośm tysięcy stracili; nadto zabrał Sobieski dowozy, przygotowane dla tureckiej załogi w Kamieńcu i zniszczył ich statki na Dniestrze.